Auta elektryczne zyskują popularność, ale tempo wzrostu sprzedaży jest wolniejsze od prognoz z początku dekady, gdy spodziewano się niemalże boomu na tego typu pojazdy. Miały go zapowiadać m.in. premiery na paryskim salonie samochodowym w 2010 roku.
Jednym z przebojów był wówczas elektryczny Peugeot iOn: mógł jechać 130 km/h, a do 50 km/h rozpędzał się w niecałe 6 sekund. Litowo-jonowe akumulatory pozwalały na przejechanie 150 kilometrów.
W Paryżu pokazano także europejską wersję elektrycznego Mitsubishi – modelu iMIEV, którego produkcja na rynek japoński rozpoczęła się jeszcze w 2009 roku. Kolejnym hitem wystawy był Chevrolet Volt. Elektryczny napęd tego samochodu wspomagał generator spalinowy, który ładował akumulatory i wydłużał zasięg. Na samych bateriach auto mogło przejechać 60 kilometrów. Ale dzięki możliwości doładowywania w czasie jazdy – nawet 500.
Problemem były jednak koszty, bo ceny aut na prąd kształtowały się na poziomie 30–40 tys. euro. Zainteresowane rozwojem elektrycznego rynku rządy zdecydowały się więc na wspomaganie popytu dopłatami. Przykładowo we Francji wysokość dopłaty dla kupujących samochody elektryczne ustalono na 5 tys. euro, tyle samo dopłacał rząd w Portugalii. Wielka Brytania zaoferowała 5 tys. funtów, natomiast w Holandii bonus mógł sięgnąć 6 tys. euro w przypadku klientów indywidualnych i nawet 19 tys. euro w przypadku firm. Z kolei w USA dzięki dopłatom cena Volta została obniżona z 41 tys. do 33,5 tys. dolarów.
Bez przełomu
Ale państwowe wsparcie nie wywołało gwałtownego wzrostu popytu. Według branżowej firmy analitycznej Jato Dynamics, w Danii, gdzie ulgi przy zakupie elektrycznego auta mogły sięgnąć 20,6 tys. euro, sprzedano w pierwszej połowie 2011 roku zaledwie 283 auta. Jeszcze mniej chętnych było we Włoszech, należących do pięciu największych rynków motoryzacyjnych Europy: od stycznia do lipca sprzedano 111 „elektryków". Niewiele lepiej było w Hiszpanii – choć ulgi sięgały 6,5 tys. euro, sprzedaż wyniosła tylko 122 sztuki.