W Polsce, na około siedem miesięcy przed październikowymi wyborami do Sejmu i Senatu - nazwanymi zgodnie przez PiS i opozycję najważniejszymi od 1989 roku - trwają równolegle dwie, spięte ze sobą, kampanie wyborcze. Jedna to ta klasyczna, która rozkręca się już od ubiegłego roku. Spotkania z wyborcami, propozycje programowe, rozmowy na targach, projekty ustaw, media społecznościowe (ostatnio Tik-Tok), emocje. Jednocześnie w ramach bloku Zjednoczonej Prawicy - co niedawno opisywaliśmy na łamach "Rzeczpospolitej" - toczy się rywalizacja o jak najlepsze pozycje startowe do faktycznego momentu ustalania list. Bierze w niej udział Solidarna Polska, stowarzyszenie OdNowa Marcina Ociepy i Partia Republikańska. Po stronie partii opozycyjnych (tych tworzących Pakt Senacki 2023) trwa jednocześnie dużo bardziej widowiskowa kampania wokół formatu startu do Sejmu. Wspomniany wcześniej sondaż (nazywany przez niektórych wpływowych komentatorów "szantażem obywatelskim") ma wzmocnić i tak dużą presję na jedną listę opozycji. Jednocześnie politycy PO, z Donaldem Tuskiem na czele mówią już bardzo otwarcie: albo taka lista powstanie wokół PO, albo mniejsze partie muszą liczyć się z tym, że znikną - stracą poparcie i będą mieć problemy z wejściem do Sejmu.  Tusk liczy na tzw. bandwagon effect, czyli sytuację w której za kilka tygodni lub miesięcy wyborcy opozycji będą orientować się tylko na najsilniejszego, czyli na Platformę.

Czytaj więcej

Jacek Nizinkiewicz: Wracają wspólne listy opozycji

Można jednak postawić już teraz pytanie, czy taka dyskusja szkodzi czy pomaga opozycji. Im większe emocje - zwłaszcza w całym polityczno-medialnym środowisku - tym większe ryzyko nie tylko całkowitego "przegrzania" tego tematu, ale też tego, że sprawa wymknie się lub wymknęła się już spod kontroli tych, którym na takiej liście najbardziej zależy. Bo im większe jedna lista ma znaczenie, tym bardziej demobilizacyjny może mieć efekt to, że nie powstanie lub nie powstaje. Takie negatywne sprzężenie zwrotne może zresztą zachodzić już teraz. Jedna lista została postawiona jako gwarancja zwycięstwa nad PiS. Jednej listy nie ma - żadne praktyczne rozmowy się o niej zresztą w tej chwili nie toczą w zaciszu gabinetów - a to demobilizuje i frustruje wyborców. A przynajmniej sprawia, że przestają wierzyć w zwycięstwo, co jest bardzo istotne. Im gorsze wyniki różnych partii opozycyjnych (w tym partii Tuska), tym większa presja na jedną listę ze strony PO i tak dalej. 

Taką sytuację mógłby przeciąć sam Tusk. Jednym tweetem mógłby np. dziś ogłosić koniec poszukiwania takiego projektu, samodzielny start KO (z transferami na listy z innych partii, ale to osobna opowieść) i przejście do kolejne fazy kampanii wyborczej. To oczyściło by sytuację, ale jednocześnie byłoby w jakimś sensie przyznaniem się do niepowodzenia. Dlatego taka deklaracja w najbliższych tygodniach jest mało prawdopodobna, a podgrzewanie znaczenia jednej listy jako gwarancji wygranej z PiS będzie trwało. Po to, by presja trwała. Nie tylko do czerwca, ale do momentu rejestracji list. Politycy KO całkiem otwarcie mówią, że będzie jeszcze moment, w którym to mniejsze partie przyjdą na piąte piętro (tam przy Wiejskiej znajduje się gabinet szefa partii) z deklaracjami współpracy. W domyśle: gdy będą tak osłabieni, że nie będą mieć już wyjścia. To ostra kalkulacja, ale polityka w Polsce nie takie kalkulacje i decyzje widziała. 

Czy to wszystko oznacza, że jedna lista od Polski 2050 przez KO do Lewicy jest obecnie wykluczona? W polityce nie można mówić nigdy, a koniec tej dyskusji będzie miał miejsce, gdy listy trafią do PKW. Pytanie jednak, czy uda się całej opozycji wyjście z obecnej sytuacji do takiego przebiegu debaty, by nie toczyła się ze szkodą dla wszystkich. To duża odpowiedzialność samej Platformy. Wprost i bardzo twardo jednej listy nikt w ramach opozycji całkiem nie wyklucza, przynajmniej w kuluarowych rozmowach. Ale jeśli ostatecznie powstałaby - lub doszło do konsolidacji nie w trzech, a dwóch blokach - to pytanie też o kondycję i nastroje tych, którzy się konsolidują.