W słynnym programie, który obecny prezydent elekt prowadził w NBC, chodziło o desygnowanie kandydata do prowadzenia jednego z biznesów miliardera. Stopniowo lista się zawężała, aż w końcu padało nazwisko szczęśliwego finalisty.
Tym razem jest odwrotnie. Ameryka już trzeci tydzień żyje telenowelą o tym, kto dostanie najważniejsze stanowisko w administracji nowego prezydenta. Ale zamiast się zawężać, lista potencjalnych kandydatów coraz bardziej się wydłuża.
Na początku murowanym kandydatem wydawał się Rudy Giuliani, były burmistrz Nowego Jorku, który od początku wspierał Trumpa w kampanii wyborczej. Ale jego pozycję osłabiły niejasne powiązania biznesowe z ostatnich lat, a także, podobno, nadmierna nachalność w ubieganiu się o stanowisko sekretarza stanu (Trump oferował mu funkcję prokuratora generalnego).
Prezydent elekt już dwukrotnie przyjmował nieszczęśliwego kandydata republikanów z 2012 r. Mitta Romneya: najpierw na swoim polu golfowym w Bedminster w New Jersey, a pod koniec zeszłego tygodnia w restauracji Jean Georges na dole Trump Tower na Manhattanie. Tu Romney, do tej pory zaciekły wróg Trumpa, rozpływał się w komplementach i uśmiechach, jedząc na koszt miliardera zupę z żabich udek. Ale od tej pory zapadła cisza. Dlatego amerykańskie media zaczynają podejrzewać, że Trumpowi chodziło głównie o upokorzenie swojego arcywroga.
Do złotej windy, która wiedzie na sam szczyt Trump Tower, wsiadło bowiem w ostatnich dniach kilku innych potencjalnych kandydatów na sekretarza stanu. To w szczególności Bob Corker, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Senatu, który w wywiadzie dla „Rz" sprzed kilkunastu miesięcy pokazał się jako zdecydowany przeciwnik rosyjskiego imperializmu i obrońca NATO. Teraz, po wyjściu od Trumpa, zapowiedział jednak, że jest gotów być bardzo lojalnym wobec prezydenta szefem dyplomacji, choć ten chce zawrzeć z Putinem „deal" o podziale wpływów w Europie i na Bliskim Wschodzie.