Miał osiągnięcia, godne umieszczenia w księdze rekordów Guinessa. Ale od dawna w polskim teatrze zajmował miejsce osobne. Gdy go zabrakło, trudno będzie znaleźć następców, którzy z taką mocą jak on uwierzą w siłę słowa i muzyki.
Znany był z bezkompromisowo wypowiadanych sądów, co nie zawsze ułatwiało mu życie. Niespokojnym duchem był od młodości. Ostro zaangażował się w protest przeciwko zdjęciu ze sceny w 1968 roku „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, potem przeciw agresji na Czechosłowację Z opozycją związany był do końca PRL.
Od początku też nie chciał podążyć utartą drogą. Po studiach aktorskich w warszawskiej szkole teatralnej, pojechał z kolegami z uczelni zakładać teatr w przemysłowych Puławach. Nie było im łatwo, ale o dokonaniach tej grupy zrobiło się tam głośno. Kolejny pokoleniowy teatr, tym razem już muzyczny, założył w 1977 roku w Słupsku razem z innym debiutantem Markiem Weiss-Grzesińskim, nieco starszym Maciejem Prusem, młodym dyrygentem, a dziś dyrektorem muzycznym Opery Narodowej, Grzegorzem Nowakiem. Tam też zadebiutował jako reżyser operowy premierą – nomen omen – „Dyrektora opery” Mozarta.
Czas prawdziwych, poważnych sukcesów rozpoczął się dla Ryszarda Peryta w 1979 roku, gdy związał się z Teatrem Wielkim w Poznaniu. Zrealizował tam szereg głośnych spektakli, przede wszystkim utworów XX-wiecznych, a zwieńczeniem tego okresu stała się polska premiera „Czarnej maski”, najnowszej wówczas opery Krzysztofa Pendereckiego.
Potem dokonał rzeczy, wydawałoby się, niemożliwej. Dyrektorowi Warszawskiej Opery Kameralnej, Stefanowi Sutkowskiemu na dwusetną rocznicę śmierci Wolfganga Amadeusza Mozarta przypadającą w 1991 roku zaproponował 23 spektakle obejmujące wszystkie utwory sceniczne tego kompozytora (także te nieukończone).