– Pierwszych już przywieziono – powiedział dziennikarzom jeden z przywódców nacjonalistycznej Innej Rosji Aleksandr Awierin. Wśród zabitych w starciu z Amerykanami był również jego partyjny kolega Kiriłł Ananiew z Moskwy.
Tydzień temu podporządkowane syryjskiemu prezydentowi Asadowi oddziały klanowe, tzw. brygada Al-Baqir, oraz rosyjscy najemnicy zaatakowali sztab opozycyjnych Syryjskich Sił Demokratycznych (składających się głównie z Kurdów). Do walki doszło na wschodnim brzegu Eufratu, na wysokości miasta Deir ez-Zor, kontrolowanego przez siły rządowe.
Dowódcy opozycyjnych oddziałów (a potem i oficerowie amerykańscy przebywający wraz z nimi) kontaktowali się z rosyjskimi wojskowymi w mieście, próbując ustalić, kto ich atakuje. Gdy Rosjanie kategorycznie zaprzeczyli, że to ich żołnierze, na atakujących uderzyło amerykańskie lotnictwo i artyleria. Jak przyznali w Waszyngtonie, użyto nawet strategicznych bombowców B-52.
Syryjskie i rosyjskie oddziały poniosły ogromne straty, jednak nawet obecnie nie wiadomo jakie. Szacunki wahają się od 11 zabitych do 644. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka szacuje, że zginęło tam 220 ludzi. Dolicza do tego jednak 15 Rosjan, którzy w czasie starcia wylecieli w powietrze, ochraniając magazyn z amunicją. Grupa syryjskich bojówkarzy próbowała włamać się do niego, jeden z nich nadepnął na jedną z min pułapek, które ustawiono, by chronić wojskową własność. Ale od wybuchu miny eksplodowała amunicja w magazynie, zabijając ochroniarzy.
Rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych oficjalnie przyznało jedynie, że w walkach nad Eufratem zginęło pięciu rosyjskich obywateli. – Prezydent nie podejmował takiej decyzji – zapewnił rzecznik Putina pytany, czy kazał on utajnić dane o poległych. Od dwóch lat nie wolno w Rosji publikować strat regularnej armii, ale ustawa nie dotyczy „prywatnych firm wojskowych", czyli najemników.