Jest pogodna, rozgadana, nie uznaje tematów-tabu. Rozmawiamy o miłości? O dzieciach? O seksie? O karierze? Świetnie, można pogadać z nią o wszystkim, jak na kawie z dobrą koleżanką.
Danny Boon pięćdziesiątkę skończy za rok. Pochodzi z bardzo biednej rodziny, jego ojciec był Algierczykiem. Boon, a właściwie Daniel Hamidou wychował się w północnej Francji i jako dzieciak zarabiał wygłupiając się na ulicy. Teraz jest jednym z najbardziej znanych francuskich aktorów i reżyserów komedii. Wspiął się na szczyt listy płac europejskich artystów. I kocha opowiadać o swoim biednym dzieciństwie, o matce, której kupił dom i samochód, o dzieciach, których ma aż piątkę i którym chce pokazać świat zwyczajny, nie celebrycki.
Razem zrobili film. O czym? Oczywiście o miłości. „Lolo" to historia bez wielkich pretensji: Violette - wyrafinowana Paryżanka na wakacjach w Grecji spotyka faceta – greka Jeana-Rene, specjalistę od IT, spontanicznego admiratora życia. Dopada ich miłość od pierwszego wejrzenia. Ale lato się kończy. Jean-Rene traktuje sprawę poważnie i postanawia przeprowadzić się Paryża. Tu jednak zaczynają się schody: w codziennym życiu różnice kulturowe i charakterowe są bardziej widoczne, a do tego jeszcze dochodzi niechęć Lolo, 18-letniego syna Violette.
— To nie są moje doświadczenia — śmieje się Delpy. — Mój syn jest jeszcze mały. Ale koleżanki mi mówią, że ich kilkunastoletnie dzieci zamieniły się w potwory. Że ich nie poznają. Leo też pewnie za jakiś czas będzie takim monstrum. Ale tak to jest. Potem mu przejdzie i do mnie wróci, bo się przyjaźnimy.
„Lolo" to film sympatyczny i lekki. Jak to czasem bywa u Francuzów. Świat może się walić, fala uciekinierów z wojen zalewa Europę, w Paryżu ludzie boją się napadów terrorystycznych, a na ekranie bohaterowie (zresztą dość bezpruderyjni) przeżywają miłosne perturbacje. Ale może takie odskocznie od problemów są potrzebne?