Tyle prób uwiecznienia jednej sytuacji rodzi frustrację? Czy może im więcej prób, tym większa satysfakcja z efektu końcowego?
W takiej "wypracowanej" pracy gromadzi się energia, która jest odczuwalna przez widza. Gdybym każdy pomysł, który pojawi się w mojej głowie, mógł zrealizować za pomocą klików myszką w programie graficznym, pewnie miałbym tych fotografii dziesięć razy więcej. Ale im zrobiłbym ich więcej, tym każda pojedyncza byłaby mniej ważna. Kiedy to jest trudne warsztatowo, długo się zastanawiam, czy dana rzecz jest warta zrobienia. To dobrze wpływa na jakość fotografii, bo mnóstwo pomysłów odpada na początkowym etapie.
Opowiadał pan o człowieku poprzez przedmioty, ale w cyklu "Bliski znajomy" wystąpił pan na zdjęciach. Choć początkowo fotografował pan inną osobę.
Zaczęło się od tego, że chciałem mieć na zdjęciu osobę, która patrząc na siebie w lustrze dostrzega siebie innego niż rzeczywiście jest. Znalazłem młodą artystkę, z mocnym charakterem. Świetnie zrozumiała ideę, zagrała to, o co prosiłem, wszystko wyszło technicznie tak, jak miało wyjść. Jednak gdy spojrzałem na zdjęcia, byłem kompletnie rozczarowany. Przeleżały półtora roku w szufladzie, a ja miałem poczucie, że był pomysł, ale coś w nim nie zagrało. Tyle czasu zajęło mi zrozumienie, że tak naprawdę to jest o mnie. I jeśli mnie tam nie ma, to tego nie ma. Gdy to zrozumiałem, wróciłem do tego cyklu, z dużym oporem i myślą, że robię to wyłącznie dla siebie, do szuflady. Kiedy te zdjęcia zrobiłem na nowo, pokazałem je kilku bliskim mi osobom. Stwierdziły, że to jest o nich. Te reakcje sprawiły, że pomyślałem: "ok, mogę to pokazać". Skoro inni odczytują to jako historię uniwersalną, odnoszącą się do nich, to jakoś zniosę fakt, że jestem na tych zdjęciach.
Jak wyglądała warsztatowo praca nad tym cyklem?
Jakby być konsekwentnym to trzeba by powiedzieć, że to wszystko prawda. Bo to jest jakaś część prawdy, o odczuwaniu siebie. Od strony warsztatowej byłem ja, lustro, aparat na statywie i możliwość podziału naświetlenia klatki. Najpierw naświetlałem tę część, gdzie miałem jedną postać - powiedzmy tę realnie istniejącą - grałem ją i fotografowałem. Potem w tym samym miejscu grałem tę, która jest w lustrze i tylko ją naświetlałem. Na koniec obie składałem w jedną fotografię bez pomocy narzędzi cyfrowych. Patrząc na negatyw - bo negatyw to prawda - widać to, co znalazło się potem na odbitce, czyli dwie postaci. W praktyce te dwie postaci, te dwa zachowania dzieliło parę sekund odległości.
Zależało panu na tym, by pokazać jak nasze wyobrażenie o sobie samym zderza się z tym, jakimi jesteśmy naprawdę?
Ja nie wiem, który z nich jest naprawdę! Doświadczyłem tego, że granica między tym, że tu jestem prawdziwy, a tu w odbiciu, się zaciera. Ten cykl jest wizualizacją tego, co się dzieje we wnętrzu człowieka, opowieścią o doświadczeniu jakiejś niezgody na samego siebie w różnych wymiarach.
W 2004 roku pojechał pan z tymi pracami do Arles do Francji.
Festiwal w Arles ma już w tej chwili ponad 40-letnią tradycję. W tym małym miasteczku na południu Francji można zobaczyć kilkadziesiąt wystaw i ta fiesta wokół nich trwa około miesiąca. To jest przegląd tego, co się dzieje w fotografii. Dlatego organizatorzy przez cały rok jeżdżą po świecie i szukają nowych zjawisk. Ówczesny dyrektor festiwalu Francois Hebel przyjechał do Warszawy, skontaktował się ze Związkiem Polskich Artystów Fotografików i poprosił o kontakty do artystów, z którymi warto się spotkać. Między innymi dostał namiar na mnie, spotkaliśmy się, pokazywałem mu różne prace. Wówczas "Bliski znajomy" nie był jeszcze gotową wystawą. Pokazałem mu jedynie wglądówki. On mówi: "Zapomnijmy o tym, co mi wcześniej pokazałeś. Tamto mi się dalej podoba, ale chcę to".
Jaki był odbiór tych prac podczas festiwalu?
Ci, którzy rozmawiali ze mną o tych zdjęciach w trakcie wystawy, mówili dużo o takim poczuciu, że dotknąłem ich doświadczenia. To było dla mnie ważne. Na festiwalu w Arles było wielu kuratorów z różnych europejskich krajów. Zdobyłem kontakty, dzięki którym mogłem pokazać swoje prace w kilkunastu miejscach Europy. Zaowocowało to też tym, że moje prace kupiła Biblioteka Narodowa w Paryżu. W ich zbiorach są zdjęcia z "Bliskiego znajomego", ale też i prace z cyklu "Bez tytułu", "Opowieści".
Pamięta pan zabawne sytuacje z czasów, gdy wystawiał pan swoje prace w Europie?
Zabawnych sytuacji nie brakowało, ale taka, która powtórzyła się kilkakrotnie, wiąże się właśnie z cyklem "Bliski znajomy". Parę razy ktoś mi mówił: "znam cię ze zdjęć, gdzie jest twój brat". Bo te zdjęcia dla niektórych są technicznie niemożliwe. Ludzie myślą, że musiały być dwie osoby, by to się zdarzyło. Przez ten cykl, wbrew moim intencjom, na ulicy poznawali mnie ludzie, których ja w ogóle nie znałem. Ktoś nieznajomy mnie witał, a ja zawstydzony się zastanawiałem, że kogoś poznałem, a nie pamiętam. Okazywało się, że znali mnie ze zdjęć.
Pana fotografie są też w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Jak do tego doszło?
Zadzwoniła do mnie pani kurator z muzeum, proponując spotkanie. Poprosiła, żebym przyniósł portfolio. Zawsze to miło być zaproszonym do tak szacownej instytucji, w dodatku przez osobę, o której słyszałem i ceniłem za dorobek. Okazało się, że spotkanie dotyczy zakupu prac do zbioru muzeum. Przyniosłem niewielką teczkę z reprodukcjami prac, więc umówiliśmy się, że spotkamy się u mnie w pracowni, gdzie będzie można oglądać oryginały. W ich zbiorach jest kilka prac z "Bliskiego znajomego" oraz cykli "Opowieści" i "Bez tytułu".
Pracuje pan nad nowym cyklem?
Mam zaczęte trzy dosyć duże projekty. Są już pierwsze fotografie i na tym etapie przyglądam się, w którą z tych rzeczy się zanurzyć. Dwa z tych projektów są związane z przedmiotami, w jednym pojawia się człowiek, a konkretnie fragmenty ciała. Jeszcze nie wiem, który z nich będzie miał swój finał w postaci wystawy.
Komu najpierw pokazuje pan swoje fotografie?
Jako pierwsza ogląda moje prace żona. Potem kilku przyjaciół. Zdjęcia z cyklu "Bliski znajomy" pokazałem przyjaciołom zupełnie prywatnie, z intencją opowiedzenia im o sobie. W odpowiedzi dostałem wsparcie z ich strony i wręcz oczekiwanie, że to trzeba pokazać na wystawie. Podobnie było z cyklem "Bez tytułu". Tu wiele zawdzięczam moim kolegom fotografikom z grupy Latarnik, zrzeszonej wokół portalu internetowego poświęconego sztuce o tej samej nazwie. Z punktu widzenia warsztatu te zdjęcia z cyklu "Bez tytułu" były niepoprawne - miały plamy, nierówności. Teraz to jest oswojone, ale kiedy zrobiłem pierwsze prace z tego cyklu, w 1999 roku - choć mi się podobały - myślałem: "Jak ja się z tego wytłumaczę? To jest technicznie niedobre". Szukałem potwierdzenia, czy takie popsute rzeczy wolno w ogóle pokazywać. Tymczasem moi koledzy dodali mi odwagi. Powiedzieli: "To jest dobre. Myślimy podobnie".
Rozmawiała Michalina Mikulska