Paweł Żak: Drapanie w negatywie

Chętnie dzielę się tymi fotografiami, które mają wymiar uniwersalny – mówi artysta Paweł Żak w rozmowie z Michaliną Mikulską.

Aktualizacja: 28.07.2015 17:48 Publikacja: 28.07.2015 17:00

Foto: Paweł Żak

"Rzeczpospolita": Fotografowie zwykle starają się uchwycić rzeczywistość, pan ją kreuje. Dlaczego?

Paweł Żak, artysta fotografik: Swoją przygodę z fotografią również zacząłem od dokumentowania rzeczywistości. Fotografowałem koleżanki, pejzaże, zachody słońca. Ciągnęło mnie jednak do malarstwa. Chciałem być artystą, tworzyć. Wydawało mi się, że mogę to osiągnąć poprzez malowanie czy rysowanie, podczas gdy fotografia pozostanie narzędziem do pokazywania rzeczywistości. Okazało się jednak, że choć pomysły są, ich realizacja nie przekłada się na dobry plastycznie obraz. Może nie miałem w tym obszarze talentu czy dość pracowitości.

Tymczasem fotografia mnie wciągała i byłem w niej coraz lepszy warsztatowo. Gdy miałem coś udokumentować, a w kompozycji coś mi nie pasowało, zaczynałem przestawiać przedmioty. Albo łapałem się na tym, że czekam na to aż przed obiektywem wydarzy się sytuacja, którą miałem już w głowie. Wtedy zorientowałem się, że fotografia może być narzędziem do kreowania rzeczywistości, tak jak w malarstwie. Oczywiście innymi metodami i z dużo mniejszą swobodą w tym sensie, że muszę mieć przed obiektywem to, co widzę oczami wyobraźni.

Zaczął pan pokazywać więdnące rośliny, zabawki z dzieciństwa, baloniki unoszące się nad białym stołem. Dlaczego nie ludzi?

Bardzo lubię fotografować ludzi, robię też portrety. Są to jednak fotografie, którymi nie mam potrzeby dzielić się publicznie. Gdy robię portret, staram się oddać osobę fotografowaną taką, jaka jest naprawdę, a nie wykreować. Nie umiem powiedzieć komuś: "zrób to, bo jesteś moim narzędziem, moją plasteliną, ulepię z ciebie coś". Jestem na to chyba zbyt nieśmiały. Gdy chcę opowiedzieć coś bardziej uniwersalnego, sięgam po rzeczy, bo z historiami opowiedzianymi przez rzeczy może utożsamiać się więcej osób. A przedmioty, gdy się je odpowiednio sfotografuje, mówią do ludzi. Niby plastikowa laleczka, a ja w jej historii znajduję jakiś kawałek siebie.

Poprzez historie przedmiotów w cyklu "Opowieści" mówi pan o ludzkich tęsknotach, fascynacjach, wspomnieniach z dzieciństwa.

Ja opowiadam o sobie. Te bardziej osobiste fotografie, dotyczące wprost moich wspomnień, odkładam, bo to jest tylko moje. Natomiast chętnie dzielę się tymi, które w moim przekonaniu mają wymiar uniwersalny.

W 1998 roku dostał pan nagrodę Prix Broncolor de la lumiere w Konkursie Fotografii w Vevey w Szwajcarii za szczególne walory świetlne cyklu "Opowieści". Czym była dla pana ta nagroda?

Przede wszystkim niesłychanym zastrzykiem energetycznym. To był mój pierwszy udział w zagranicznym konkursie i od razu dostałem taką nagrodę.

Uczestników do konkursu zgłaszały instytucje zajmujące się fotografią?

Tak, a ponieważ kontakty świata z Polską były trudniejsze, Szwajcarzy, którzy organizowali ten konkurs, nie znali polskich instytucji zajmujących się fotografią, nie wiedzieli, do kogo się zwrócić. Informację o konkursie wysłali do Zespołu Szkół Fototechnicznych z Warszawy. Już dawno nie byłem ich uczniem, ale któryś z nauczycieli powiedział mi o konkursie. List, który przyszedł do szkoły, był w języku francuskim, prawie nikt tego francuskiego nie znał, ja zresztą też nie, ale wiedziałem, że jest konkurs i sprawa jest poważna. A że był to konkurs otwarty, szkoła zapytała, czy nie chciałbym się zgłosić. Oprócz mnie z Polski zostało zgłoszonych jeszcze kilka osób.

Jak wyglądał festiwal w Vevey?

Konkurs był częścią dużej imprezy festiwalowej, odbywającej się co dwa lata. Główną nagrodą w konkursie była spora, jak na tamte czasy, suma pieniędzy na realizację własnego projektu fotograficznego. Podczas festiwalu odbywała się więc duża, indywidualna wystawa laureata poprzedniej edycji oraz kilka wystaw przekrojowych ze świata, w dużych przestrzeniach, bo szkoła fotograficzna w Vevey to olbrzymia instytucja. Prace oceniało międzynarodowe jury. W tym roku, w którym dostałem nagrodę, przewodniczącym jury był fotograf z USA. Ogłoszenie laureatów i wręczenie nagród odbyło się podczas specjalnego bankietu w teatrze w Vevey. Grand Prix festiwalu, na realizację projektu obejmującego podróż po całej wschodniej Europie w czasie transformacji ustrojowej, otrzymał wówczas Bogdan Konopka, fotograf z Polski mieszkający we Francji. Moja nagroda, oprócz zastrzyku energii, to był zestaw bardzo dobrych świateł szwajcarskiej produkcji. Ale przede wszystkim dzięki tej nagrodzie w Polsce miałem dużo łatwiej z organizacją wystaw. Posypały się propozycje z polskich galerii.

Wcześniej było trudniej?

Wcześniej robiłem prace w małych cyklach, miałem za sobą dwie duże realizacje. Prawdę mówiąc na festiwalu w Vevey zbiegły się dwie kwestie - zostałem doceniony i to za pierwszy materiał, który wykraczał poza etap - w moim poczuciu - wchodzenia w obszar sztuki. Wtedy miałem już co prawda dyplom Wyższego Studium Fotografii i między innymi Grand Prix na Konfrontacjach Gorzowskich, ale jednak to był wciąż wstęp. A "Opowieści" to był pierwszy materiał, który mogłem pokazywać bez kompleksów i który przetrwał próbę czasu, bo pokazuję go do dziś. Wcześniejsze swoje projekty traktuję jako juwenalia.

Przy fotografiach z tego cyklu stosował pan specjalne zabiegi na negatywie - drapanie, ścieranie. Chodziło o to, by zdjęcia przestawiające dziecięce fantazje upodobnić do starych negatywów?

Zdjęcia, na których pojawiły się zabawki moich dzieci i elementy kartonowe, najpierw zrobiłem metodą tradycyjną - dobrej jakości negatyw, super oświetlenie, wszystko wyraźne. I wyglądało to właśnie jak konstrukcja z kartonu - taka rzecz nadmiernie realna, opowiadająca o tym, że to jest karton, lalka, która ma jakieś niedoskonałości. Nie podobało mi się to. Szukałem jakiegoś sposobu, żeby zachować na zdjęciach ideę tych rzeczy, a nie konkretne przedmioty. Oderwać je od skali. Lalka nie miała być lalką tylko kobietą.

Co widać na przykład na zdjęciu, gdzie jej nogi unoszą się nad misiem...

...jakby lewitowała. O to chodziło, by przez te dodatkowe zabiegi techniczne - nieostrości, drapania, sprawić, że widz zapomni o tym, że ta lalka jest wielkości 15 centymetrów i ma jakieś niedoskonałości fabryczne, tylko jest bardziej ideą obiektu, niż konkretną lalką. Przez odpowiednie światło, sepiowanie, gubienie ostrości, z użyciem gorszego, zabrudzonego obiektywu, sprawiłem, że te drobne detale znikły, zatarły się.

Pokazał pan świat, którego nie było lub nie byłoby, gdyby nie potrzeba sfotografowania.

To jest ciekawe zagadnienie, czy to było, czy tego nie było. To było w mojej wyobraźni. Bo tam najpierw pojawiają się moje fotografie, jako obrazy, potem powstają szkice, dramatycznie niedobre technicznie, ale ja wiem, o co w nich chodzi, jaki ten obraz ma mieć kształt. A ponieważ nauczyłem się fotografii dość dobrze, między innymi zajmując się fotografią reklamową, nie mam problemów z realizacją moich pomysłów.

W cyklu "Martwe natury" poprzez przedmioty na stole nakrytym białym obrusem pokazuje pan relacje między ludźmi, którzy przy tym stole się gromadzą.

Ten stół jest dla mnie archetypowym obiektem, miejscem spotkań. Bywa też ołtarzem. Biało nakryty sugeruje z kolei rodzaj świątecznego spotkania. Rzeczywiście, choć przy tym stole nie ma ludzi, to przez te przedmioty, które się na nim pojawiają, opowiadam ludzkie historie. Bez ludzi nie byłoby tych stołów, tych sytuacji.

Na stole pojawiają się też przedmioty niezwiązane ze wspólnym posiłkiem - rzucone kostki do gry, unoszące się w powietrzu różowe baloniki, polska flaga...

Z tym stołem wiąże się nie tyle jedzenie, co spotkanie. A podczas spotkania opowiadamy sobie nawzajem różne historie o tym, co się nam przydarzyło. Część tych elementów pojawia się dlatego, że o nich powiedziano. Niekoniecznie wprost, na zasadzie, że ktoś opowiadał o kostkach do gry. Może mówił o poczuciu, że życiem może rządzić przypadek. A w tych unoszących się balonach być może jest ukryta opowieść o spotkaniu z kimś pięknym.

Jak wygląda praca nad tym, by uchwycić rzucone kostki, unoszące się baloniki, rozchlapane mleko?

Zaczynam od szkiców, potem ustawiam plan zdjęciowy, czyli stół, neutralne tło, światło, aparat na statywie - zawsze w tej serii. Na ogół pracuję z asystentem. Kostki uwieczniłem najpierw podczas zdjęć próbnych do cyklu "Martwych natur". Byle jakim aparatem, by zobaczyć, czy ten pomysł jest dobry. Byłem wtedy sam w studiu. Rzuciłem kostkami, równocześnie nacisnąłem migawkę. Patrzę na zdjęcie i mam tam Wielki Wóz.

Przypadek, szczęście?

To był efekt z pierwszego strzału. W ogóle nie sądziłem, że coś takiego się wydarzy. Pomyślałem, że w takim razie przygotuję całą sytuację porządnie - będę miał dobry aparat, wyprasowany obrus i powtórzę ten układ. Oczywiście było to nie do powtórzenia. Tak długo rzucałem tymi kostkami i rejestrowałem to do momentu, aż nowy układ, który obecnie można zobaczyć na zdjęciu, był na granicy tego, co przypadkowe - bo to było zupełnie przypadkowe - ale z zachowanym porządkiem. Kostki ustawiły się w linii, tylko jedna jest wyżej, jak jakiś ogon. Do tego, by z zupełnego chaosu wyłonił się nagle porządek, potrzebnych było około 160 prób.

Z rozchlapanym mlekiem było podobnie?

Tu prób było mniej, bo nie miałem wyobrażenia co do tego, jaki chcę uzyskać kształt. Bardziej chodziło o to, by trafić we właściwy moment, gdy przedmiot, który to mleko rozchlapuje już się zanurzył, mleko już jest wysoko, ale jeszcze nie zaczęło opadać, bo to wszystko przecież trwa dosłownie chwilkę. W tym przypadku tych prób było szczęśliwie mniej, o tyle, że do każdej trzeba nowy obrus.

Umiem oczywiście tak warsztatowo to zrobić, by osobno sfotografować kostki w locie, osobno stół, ale musiałby to być fotomontaż. Pewnie wielu widzów nie dostrzegłoby różnicy. Natomiast ja sobie to ograniczenie, że nie montuję, narzuciłem sam, w takim poczuciu, że ten element prawdy, nawet jeśli on dla widza nie jest pewny, dla mnie jest ważny. Manipuluję tą rzeczywistością o tyle, że ją stwarzam do zdjęcia, a nie rejestruję czegoś, co pojawiło się samo, natomiast potrzebuję tego ograniczenia, że zrobię tylko to, co się uda zrobić fotograficznie, a nie montażowo.

Tyle prób uwiecznienia jednej sytuacji rodzi frustrację? Czy może im więcej prób, tym większa satysfakcja z efektu końcowego?

W takiej "wypracowanej" pracy gromadzi się energia, która jest odczuwalna przez widza. Gdybym każdy pomysł, który pojawi się w mojej głowie, mógł zrealizować za pomocą klików myszką w programie graficznym, pewnie miałbym tych fotografii dziesięć razy więcej. Ale im zrobiłbym ich więcej, tym każda pojedyncza byłaby mniej ważna. Kiedy to jest trudne warsztatowo, długo się zastanawiam, czy dana rzecz jest warta zrobienia. To dobrze wpływa na jakość fotografii, bo mnóstwo pomysłów odpada na początkowym etapie.

Opowiadał pan o człowieku poprzez przedmioty, ale w cyklu "Bliski znajomy" wystąpił pan na zdjęciach. Choć początkowo fotografował pan inną osobę.

Zaczęło się od tego, że chciałem mieć na zdjęciu osobę, która patrząc na siebie w lustrze dostrzega siebie innego niż rzeczywiście jest. Znalazłem młodą artystkę, z mocnym charakterem. Świetnie zrozumiała ideę, zagrała to, o co prosiłem, wszystko wyszło technicznie tak, jak miało wyjść. Jednak gdy spojrzałem na zdjęcia, byłem kompletnie rozczarowany. Przeleżały półtora roku w szufladzie, a ja miałem poczucie, że był pomysł, ale coś w nim nie zagrało. Tyle czasu zajęło mi zrozumienie, że tak naprawdę to jest o mnie. I jeśli mnie tam nie ma, to tego nie ma. Gdy to zrozumiałem, wróciłem do tego cyklu, z dużym oporem i myślą, że robię to wyłącznie dla siebie, do szuflady. Kiedy te zdjęcia zrobiłem na nowo, pokazałem je kilku bliskim mi osobom. Stwierdziły, że to jest o nich. Te reakcje sprawiły, że pomyślałem: "ok, mogę to pokazać". Skoro inni odczytują to jako historię uniwersalną, odnoszącą się do nich, to jakoś zniosę fakt, że jestem na tych zdjęciach.

Jak wyglądała warsztatowo praca nad tym cyklem?

Jakby być konsekwentnym to trzeba by powiedzieć, że to wszystko prawda. Bo to jest jakaś część prawdy, o odczuwaniu siebie. Od strony warsztatowej byłem ja, lustro, aparat na statywie i możliwość podziału naświetlenia klatki. Najpierw naświetlałem tę część, gdzie miałem jedną postać - powiedzmy tę realnie istniejącą - grałem ją i fotografowałem. Potem w tym samym miejscu grałem tę, która jest w lustrze i tylko ją naświetlałem. Na koniec obie składałem w jedną fotografię bez pomocy narzędzi cyfrowych. Patrząc na negatyw - bo negatyw to prawda - widać to, co znalazło się potem na odbitce, czyli dwie postaci. W praktyce te dwie postaci, te dwa zachowania dzieliło parę sekund odległości.

Zależało panu na tym, by pokazać jak nasze wyobrażenie o sobie samym zderza się z tym, jakimi jesteśmy naprawdę?

Ja nie wiem, który z nich jest naprawdę! Doświadczyłem tego, że granica między tym, że tu jestem prawdziwy, a tu w odbiciu, się zaciera. Ten cykl jest wizualizacją tego, co się dzieje we wnętrzu człowieka, opowieścią o doświadczeniu jakiejś niezgody na samego siebie w różnych wymiarach.

W 2004 roku pojechał pan z tymi pracami do Arles do Francji.

Festiwal w Arles ma już w tej chwili ponad 40-letnią tradycję. W tym małym miasteczku na południu Francji można zobaczyć kilkadziesiąt wystaw i ta fiesta wokół nich trwa około miesiąca. To jest przegląd tego, co się dzieje w fotografii. Dlatego organizatorzy przez cały rok jeżdżą po świecie i szukają nowych zjawisk. Ówczesny dyrektor festiwalu Francois Hebel przyjechał do Warszawy, skontaktował się ze Związkiem Polskich Artystów Fotografików i poprosił o kontakty do artystów, z którymi warto się spotkać. Między innymi dostał namiar na mnie, spotkaliśmy się, pokazywałem mu różne prace. Wówczas "Bliski znajomy" nie był jeszcze gotową wystawą. Pokazałem mu jedynie wglądówki. On mówi: "Zapomnijmy o tym, co mi wcześniej pokazałeś. Tamto mi się dalej podoba, ale chcę to".

Jaki był odbiór tych prac podczas festiwalu?

Ci, którzy rozmawiali ze mną o tych zdjęciach w trakcie wystawy, mówili dużo o takim poczuciu, że dotknąłem ich doświadczenia. To było dla mnie ważne. Na festiwalu w Arles było wielu kuratorów z różnych europejskich krajów. Zdobyłem kontakty, dzięki którym mogłem pokazać swoje prace w kilkunastu miejscach Europy. Zaowocowało to też tym, że moje prace kupiła Biblioteka Narodowa w Paryżu. W ich zbiorach są zdjęcia z "Bliskiego znajomego", ale też i prace z cyklu "Bez tytułu", "Opowieści".

Pamięta pan zabawne sytuacje z czasów, gdy wystawiał pan swoje prace w Europie?

Zabawnych sytuacji nie brakowało, ale taka, która powtórzyła się kilkakrotnie, wiąże się właśnie z cyklem "Bliski znajomy". Parę razy ktoś mi mówił: "znam cię ze zdjęć, gdzie jest twój brat". Bo te zdjęcia dla niektórych są technicznie niemożliwe. Ludzie myślą, że musiały być dwie osoby, by to się zdarzyło. Przez ten cykl, wbrew moim intencjom, na ulicy poznawali mnie ludzie, których ja w ogóle nie znałem. Ktoś nieznajomy mnie witał, a ja zawstydzony się zastanawiałem, że kogoś poznałem, a nie pamiętam. Okazywało się, że znali mnie ze zdjęć.

Pana fotografie są też w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Jak do tego doszło?

Zadzwoniła do mnie pani kurator z muzeum, proponując spotkanie. Poprosiła, żebym przyniósł portfolio. Zawsze to miło być zaproszonym do tak szacownej instytucji, w dodatku przez osobę, o której słyszałem i ceniłem za dorobek. Okazało się, że spotkanie dotyczy zakupu prac do zbioru muzeum. Przyniosłem niewielką teczkę z reprodukcjami prac, więc umówiliśmy się, że spotkamy się u mnie w pracowni, gdzie będzie można oglądać oryginały. W ich zbiorach jest kilka prac z "Bliskiego znajomego" oraz cykli "Opowieści" i "Bez tytułu".

Pracuje pan nad nowym cyklem?

Mam zaczęte trzy dosyć duże projekty. Są już pierwsze fotografie i na tym etapie przyglądam się, w którą z tych rzeczy się zanurzyć. Dwa z tych projektów są związane z przedmiotami, w jednym pojawia się człowiek, a konkretnie fragmenty ciała. Jeszcze nie wiem, który z nich będzie miał swój finał w postaci wystawy.

Komu najpierw pokazuje pan swoje fotografie?

Jako pierwsza ogląda moje prace żona. Potem kilku przyjaciół. Zdjęcia z cyklu "Bliski znajomy" pokazałem przyjaciołom zupełnie prywatnie, z intencją opowiedzenia im o sobie. W odpowiedzi dostałem wsparcie z ich strony i wręcz oczekiwanie, że to trzeba pokazać na wystawie. Podobnie było z cyklem "Bez tytułu". Tu wiele zawdzięczam moim kolegom fotografikom z grupy Latarnik, zrzeszonej wokół portalu internetowego poświęconego sztuce o tej samej nazwie. Z punktu widzenia warsztatu te zdjęcia z cyklu "Bez tytułu" były niepoprawne - miały plamy, nierówności. Teraz to jest oswojone, ale kiedy zrobiłem pierwsze prace z tego cyklu, w 1999 roku - choć mi się podobały - myślałem: "Jak ja się z tego wytłumaczę? To jest technicznie niedobre". Szukałem potwierdzenia, czy takie popsute rzeczy wolno w ogóle pokazywać. Tymczasem moi koledzy dodali mi odwagi. Powiedzieli: "To jest dobre. Myślimy podobnie".

Rozmawiała Michalina Mikulska

"Rzeczpospolita": Fotografowie zwykle starają się uchwycić rzeczywistość, pan ją kreuje. Dlaczego?

Paweł Żak, artysta fotografik: Swoją przygodę z fotografią również zacząłem od dokumentowania rzeczywistości. Fotografowałem koleżanki, pejzaże, zachody słońca. Ciągnęło mnie jednak do malarstwa. Chciałem być artystą, tworzyć. Wydawało mi się, że mogę to osiągnąć poprzez malowanie czy rysowanie, podczas gdy fotografia pozostanie narzędziem do pokazywania rzeczywistości. Okazało się jednak, że choć pomysły są, ich realizacja nie przekłada się na dobry plastycznie obraz. Może nie miałem w tym obszarze talentu czy dość pracowitości.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl
Rzeźba
Trzy skradzione XVI-wieczne alabastrowe rzeźby powróciły do kościoła św. Marii Magdaleny we Wrocławiu
Rzeźba
Nagroda Europa Nostra 2023 za konserwację Ołtarza Wita Stwosza
Rzeźba
Tony Cragg, światowy wizjoner rzeźby, na dwóch wystawach w Polsce