45-letni Wilhelm Sasnal sumuje dotychczasowe życie opowiadając o kolejnych jego etapach Jakubowi Banasiakowi. Na pytanie: „jak się czuje z połową piątego krzyżyka na karku?", odpowiada więc: „Czuję, że niczego nie muszę i mogę wszystko. To bardzo komfortowy stan. (..) Ważne, żeby nie uwierzyć za bardzo w świat sztuki, ten cały art world, instytucje, targi. Najważniejsze jest samo malowanie. Nie na wystawy, tylko dla siebie".
Deklaruje przy tej okazji: „Nie chciałbym być hipsterem malarstwa". Nestorem też raczej nie jest, choć Jakub Banasiak traktuje go jak wzorzec z Sevres. 200 stron rozmowy sprawiają wrażenie spisanych wprost z taśmy jak 10 przykazań, których się nie redaguje. A czytelnik ma sposobność przyswoić nie tylko obfitą liczbę kolokwializmów - mówiąc eufemistycznie, ale i wiele błędów języków, z których „niemniej jednak" wysuwa się na prowadzenie.
Próbkę stylu daje też zagajenie-pytanie: „A czy popularność przełożyła się na twoje miejsce w kulturze polskiej? Chodzi mi o mainstream, o pozycję, jaką zajmują niektórzy pisarze, reżyserzy, aktorzy, muzycy. O pozycję autorytetów".
By dać jednak satysfakcję ciekawym Wilhelma Sasnala, kilka szczegółów z tej rozmowy - rzeki przywołam. Na początku kariery jego obraz „Samoloty" został sprzedany w domu aukcyjnym Christie's za 396 tys. dolarów, co było ówczesnym rekordem cen współczesnego malarstwa polskiego.
„Samoloty osiągnęły absurdalnie wysoką cenę, ale pamiętaj, że to był rodzaj spekulacji" - komentuje artysta. Mówi też, że znalezienie się w kolekcjach muzealnych jest ważniejsze niż prywatnych. „Wiążą się z o wiele większym prestiżem. To wisienka na torcie. Zakupy do ważnych kolekcji ugruntowują pozycję rynkową, stanowią rodzaj potwierdzenia dla kolekcjonerów".