Przeciwnie, tylko co ósmy uprawniony do głosowania poparł prezydenckie ugrupowanie. Ruch Macrona dostał co prawda 32 proc. głosów, ale przy rekordowo niskiej, 49-procentowej frekwencji. Jego pozycję w parlamencie umocniła skrajnie niesprawiedliwa dla mniejszych ugrupowań ordynacja wyborcza.

Prawo Macrona do rządzenia bierze się jednak z czego innego: upadku starego porządku, podziału na lewicę i prawicę wywodzącego się z Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Po 40 latach marazmu gospodarczego, ogromnego bezrobocia i kłopotów z muzułmańską mniejszością Francuzi powiedzieli tradycyjnym partiom: dość! Deputowanym nie zostanie nawet kandydat Partii Socjalistycznej w wyborach prezydenckich Benoit Hamon, a pozostający już pięć lat w opozycji Republikanie mogą stracić aż 100 mandatów. Połowa kandydatów LREM nigdy dotąd nie brała udziału w polityce, a wiele wskazuje, że nawet 43 proc. miejsc poselskich mogą zająć kobiety.

Francja, jak Ameryka Trumpa i Wielka Brytania Brexitu, robi więc skok w nieznane. Ale w tym przypadku zapowiada się on o wiele lepiej niż u Anglosasów.