Nikt tego by nie wymyślił, na Toni-Seelos-Olympiaschanze w piątkowy wieczór działy się sportowe i meterologiczne cuda. W zasadzie nie ma innego opisu niż to, że zwariowała pogoda, pogubili się w niej sędziowie, system rekompensat można było wyrzucić do kosza, zmiany belek nic dobrego nie dawały, tylko skoczkowie robili swoje licząc na szczęśliwy traf.
Los w końcu oddał Polakom to, co z początku bardzo chciał zabrać: Kubacki awansował z 27. miejsca po pierwszej serii na pierwsze, Stoch z 18. na drugie, Austriak Stefan Kraft z dziewiątego na trzecie. Zamiast sportowej złości i wielkiego rozczarowania – największa z możliwych radość z dwóch polskich medali.
Piątkowe skoki zaczęły się w deszczu, który rychło zmienił się w mokry śnieg. Niepokoje związane ze zmianą pogody miały silne uzasadnienie, dmuchawy na rozbiegu jednak poszły w ruch i konkurs zaczął się o czasie i w miarę sprawnie.
Sprawnie, nie znaczy sprawiedliwie – najpierw mocno dmuchało pod narty, po kilku chwilach równie mocno w plecy. I tak w kółko. Stefan Hula, rozpoczynający starty Polaków, skakakał w połowie stawki, nie doleciał nawet do 90 metrów i wydawało się, że stracił szansę awansu do serii finałowej. Po tej próbie jury wstrzymało zawody, chwilę debatowało, w końcu znacznie podniosło belkę.
Na Toni-Seelos-Olympiaschanze dalej wygrywał przypadek. Przez kilkanaście minut granica 95 m wydawała się bardzo odległa (prowadził skaczący wcześnie Ziga Jelar – 95,5 m), wreszcie Killian Peier wykonał niezłą próbę (98,5 m), ale Słoweńca nie wyprzedził. Zrobił to dopiero Karl Geiger (100 m). Chwilę poźniej mistrz świata z Bergisel Markus Eisenbichler skoczył tylko 91 m i ledwie awansował do drugiej serii.