Nowelizacja prawa o ustroju sądów powszechnych popularnie nazywana Lex Biernacki, od początku budziła sprzeciw sędziów. Nic dziwnego, że kiedy pojawiały się jej kolejne wersje, sędziowie bacznie się im przyglądali. Protestowali przeciwko planowanemu dostępowi ministra do akt czy bazy z sądowymi wyrokami. Nie pomogły zapewnienia ministra, że nie będzie korzystał z zasobów bazy, że nie będzie miał takiej możliwości itd.

Sędziowie nie wierzą ministrowi sprawiedliwości, i to bez względu na to, kto rządzi w resorcie. Zresztą trudno im się dziwić. Przykład? Od wielu lat, podobnie zresztą jak parlamentarzyści, korzystali z ryczałtów na dojazdy do sądów położonych w innej miejscowości niż ta, w której mieszkają. Minister konsekwentnie tzw. kilometrówki obcinał.   Trudno więc się dziwić ich oburzeniu, kiedy minister całkowicie odebrał ryczałty sędziom w rejonie.

Podobnie jest z karami dyscyplinarnymi. Sędziowie przekonywali, że dotychczasowy katalog jest wystarczający, ale minister i tak dopisał kolejny rodzaj kary – obniżka sędziowskiej pensji. Nie oceniając, kto ma rację w tym sporze, trudno nie zauważyć, że minister  i jego urzędnicy, przygotowując tak duże zmiany,   powinni się liczyć ze zdaniem środowiska. I nie chodzi tu o to, by mu ulegać, ale rzetelnie i precyzyjnie informować, co ma się zmienić i dlaczego.

W tym przypadku minister musiał sobie zdawać  sprawę, że wprowadzanie  tylnymi drzwiami  przepisów niejednoznacznych wzbudzi podejrzenie. Tak też się stało. Nowela ustawy o ustroju sądów powszechnych, która niedawno rozbiła się o Trybunał, miała kilka przepisów, które pojawiły się znikąd. Tak było np. z dopisaniem dostępu ministra do baz orzeczeń.  I potem nikt nie chciał już słuchać, że to nic groźnego, wyjątkowego.