Beata Mik: O niektórych ofiarach wymiaru sprawiedliwości

My, słudzy Temidy, przede wszystkim oczekujmy wsparcia od siebie samych.

Aktualizacja: 22.10.2017 15:57 Publikacja: 22.10.2017 00:01

Beata Mik: O niektórych ofiarach wymiaru sprawiedliwości

Foto: Fotolia.com

Jak sygnalizowałam poprzednio, siły natury chyba uwzięły się na urzędy obsługujące Temidę, zarażając niektórych funkcjonariuszy relatywizmem etyczno-prawnym. Zainfekowani, bez względu na wiek, płeć oraz poziom fachowości, prą do mediów i reklamują się kosztem wizerunku swojej społeczności. Postanowiłam pociągnąć temat, bo lada dzień wszyscy możemy stracić twarz bez trwonienia środków publicznych na szkalującą nas propagandę. Problem wydaje się tyleż poważny, co trudny. W kakofonii argumentów o przyszłości i przeszłości polskiego sądownictwa zapomina się, że nie chodzi o reputację sędziego Szczypiorkiewicza czy prokurator Cebulowskiej, lecz o autorytet sędziów i sądów w roli piastunów władzy publicznej oraz o godność współpracujących w tej sprawie służb.

Czytelnik jej nie pojmie

Poświęciwszy prokuratorskiej służbie blisko cztery dekady, nie mogę puścić mimo uszu recenzji sędzi Anety Łazarskiej „Cień nad Sądem Najwyższym" („Rzeczpospolita" z 12 września). Nie, nie pomyliłam się w klasyfikacji utworu. Jest to robocza recenzja uzasadnienia postanowienia SN z 1 sierpnia 2017 r., sygn. II KK 313/16 – stwierdzającego zawieszenie postępowania kasacyjnego (a nie, jak odczytała pani sędzia, zawieszającego owo postępowanie) w związku z wszczęciem przed TK postępowania w przedmiocie sporu kompetencyjnego w wiadomych uwikłaniach faktyczno-prawnych. Dlaczego recenzja, a nie – co zdawałaby się narzucać pozycja autorki – glosa? Bo dzieło nie ma nic wspólnego z prawniczym komentarzem do orzeczenia sądu. Na dystynkcję „robocza" zasługuje natomiast dlatego, że utknęła w fazie autoprezentacji. Próżno w niej szukać choćby próby wykazania niejasności motywów rozstrzygnięcia SN czy związku takiej ich oceny z diagnozami recenzentki co do stopnia korozji w sądownictwie na poszczególnych szczeblach organizacyjnych. W rezultacie czytelnik, który nie zrozumiał przyczyn zawieszenia postępowania w rzeczonej sprawie karnej i nie umiał samodzielnie prześledzić trybunalskiej procedury wygaszania sporów o właściwość między centralnymi organami państwa, tym bardziej nie pojmie, co najwyższej instancji sądowej zarzuciła sędzia płci nadobnej z poziomu okręgu. W najlepszym wypadku zapyta retorycznie: a któż to ją tak wyedukował i na co ta cała szopka?

Pisze pani sędzia, że „lakonicznie uzasadniona decyzja (ta stwierdzająca zawieszenie postępowania przed SN o sygn. II KK 313/16 – przyp. B.M.) wydaje się niezrozumiała". Następnie, insynuując, jakoby była to decyzja podjęta z wdzięczności wobec Prezydenta RP za weto do nowej ustawy o SN, idzie jeszcze dalej. Dorzuca: „Brak przekonującego uzasadnienia decyzji sądu, niezrozumiałe, nielogiczne motywy, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy z udziałem polityków, otwierają pole do spekulacji nad rzeczywistymi motywami takiej decyzji". Tuż przed zwieńczeniem wątku perseweruje, iż „trudne decyzje wymagają rzetelnego, umotywowanego i merytorycznego uzasadnienia". W finale dramatycznie roztrząsa, czy „po wydarzeniach z lipca SN jest wciąż zdolny budować wiarygodność, orzekając bezstronnie i niezawiśle (także w sprawach polityków), kiedy jego los waży się w gabinetach pałacu prezydenckiego?" I dobija obiekt swego natarcia, a przy okazji samą siebie oraz sobie równych, zarzutem korodowania „i tak kruchej ostatnio niezawisłości sędziowskiej", jak też „społecznego zaufania do sądów".

Przepraszam, pogubiłam się. Czy autorka chce przez to wszystko powiedzieć, że wprawdzie najbardziej zardzewiało się kolegom z SN, jednakże proces ów nie ominął sędziów pozostałych sądów? Byłabym nadto wdzięczna za wskazanie normy obligującej sędziego do szczególnej staranności w sprawach, w których brylują politycy. Przede wszystkim zaś, jako lojalny obywatel i wiekowy prokurator, od każdego sędziego oczekuję nie hamletyzacji na wysokich diapazonach, lecz precyzji zarówno w rekonstrukcji istotnych faktów, jak i w subsumpcji prawnej ustalonego stanu rzeczy.

Zarzuty sprawiają wrażenie nieautorskich i wyssanych z palca. Kontestowane uzasadnienie rozstrzygnięcia SN z 1 sierpnia 2017 r. jest bowiem komunikatywne, i to już dla skrupulatnych licealistów. Mało tego: jego zawartość dała się łatwo przewidzieć, co udowodniłam, zanim się z nim zapoznałam (zob. B. Mik, „Telefon głuchy na argumenty", „Rzeczpospolita" z 22 sierpnia). Istotą problemu była wszakże treść art. 86 ust. 1 ustawy z 30 listopada 2016 r. o organizacji i trybie postępowania przed Trybunałem Konstytucyjnym (DzU z 2016 r., poz. 2072; dalej: u.o.t.p.t.k.). Powtórzmy: przepis ten stanowi, że wszczęcie postępowania przed TK powoduje zawieszenie postępowań przed organami, które prowadzą spór kompetencyjny. Skład orzekający SN stanął przeto przed dwoma ściśle jurydycznymi problemami: uchwycenia zaszłości, która jest równoznaczna z wszczęciem postępowania trybunalskiego, oraz identyfikacji jej skutku w postaci „spowodowania zawieszenia postępowań" zawisłych przed organami, o których kompetencjach w danej sprawie ma orzec TK. Oba problemy SN rozwiązał. W pierwszym przypadku, wziąwszy pod rozwagę regulacje art. 56 ust. 1 i art. 85 u.o.t.p.t.k. w zw. z art. 189 i art. 192 konstytucji skonstatował, iż postępowanie przed TK wszczyna sam wniosek uprawnionego podmiotu. Powołał się przy tym na wyrok TK z 23 czerwca 2008 r., sygn. Kpt 1/08 (OTK-A 2008, nr 5, poz. 97), zapadły w porównywalnej sprawie – z wniosku pierwszego prezesa SN o rozstrzygnięcie sporu między Prezydentem RP a KRS w zakresie kompetencji do opiniowania kandydatów na stanowisko sędziego. Konstatacja ta pokrywa się z poglądem wyrażonym konkludentnie w stanowisku SN z 11 lipca 2017 r., postulującym, aby TK umorzył postępowanie w przedmiocie sporu na podstawie art. 59 ust. 1 pkt 2 u.o.t.p.t.k. ze względu na niedopuszczalność wydania orzeczenia. Gdyby wszak postępowanie to poczytać za jeszcze niewszczęte, postulat umorzenia byłby nieracjonalny.

Bez podręcznika nie podchodź

Dla rozwikłania drugiego problemu wystarczyło dostrzec, że w razie wszczęcia takiego postępowania skutek zawieszenia postępowań leżących w gestii organów, które – zdaniem podmiotu inicjującego pierwsze z nich – pozostają w sporze kompetencyjnym, następuje z mocy prawa. Tak właśnie SN uczynił, tłumacząc po akademicku, że jego postanowienie „ma jedynie charakter deklaratoryjny, potwierdzający istniejący stan rzeczy". Tym samym na dywagacje, czy spór kompetencyjny, który widzi marszałek Sejmu, istnieje czy też nie istnieje, brakowało miejsca.

Wypada zarazem zauważyć, iż dyrektywy komunikatywności motywów orzeczeń sądowych nie można rozumieć dosłownie. Prawo to prawo, nie zaś discopolowa śpiewka. Przybiera ono rozmaitą szatę werbalno-redakcyjną, szczyci się różnym rodowodem teoretycznym. Raz brzmi zgoła swojsko, jak np. zagrożenie taką to a taką karą w art. 148 § 1 k.k. dla każdego, kto zabija człowieka. Innym razem bez podręcznika nie podchodź, czego dowodzi chociażby instytucja zakazu reformationis in peius w sensie art. 434 k.p.k. i art. 443 k.p.k. (pogarszania sytuacji oskarżonego bez odwołania na jego niekorzyść). Bywa i tak, że po prostu musi operować profesjonalizmami, ponieważ bez tego byłoby bezużyteczne, o czym przekonuje jedno z wielu źródeł algorytmów prawnych, jakim jest rozporządzenie Rady Ministrów z 25 sierpnia 2014 r. w sprawie algorytmu ustalania kwot środków Funduszu Pracy na finansowanie zadań w województwie (Dz.U. z 2014 r. poz. 1294). Analogicznie przedstawiają się właściwości języka prawniczego, czyli opisującego normy lub uwarunkowania prawne. W tym kontekście stopień jasności atakowanej argumentacji SN plasuje się w środkowej strefie stanów średnich. Ataki są zatem nieuprawnione.

Nie ufam interesariuszom

Nie lubię rzucać słów na wiatr. Zapraszam panią sędzię na neutralny grunt, gdzie będzie mogła pokazać wszystkim, w jaki sposób uzasadniłaby przedmiotowe orzeczenie osobiście i w którym miejscu napisałaby o polityce.

Instynkt podpowiada mi, że nie powinnam również przemilczeć informacji o wsparciu batalii propagandowej przeciwko urzędującym sędziom ze strony osób poszkodowanych przez wymiar sprawiedliwości. Wiadomość – usłyszana, o ile się nie mylę, w radiu – była rozmyta i chaotyczna. Nie zapamiętałam, kto za nią stał i jakie posunięcia uważał za godne akceptacji. Jakkolwiek boleję nad każdym nietrafnym krokiem sądu czy prokuratury w stosunku do obywatela, doświadczenie nauczyło mnie postępować zgodnie z zasadą ograniczonego zaufania do interesariuszy. Szkopuł w tym, że strona przegrana jest nieuchronnym produktem każdego sporu sądowego, nierzadko też postępowania nieprocesowego, np. w sprawach spadkowych. Tymczasem za niezadowoleniem z wyniku sprawy nie zawsze kryje się obiektywna krzywda, np. wówczas, gdy sąd skazał sprawcę śmiertelnego wypadku komunikacyjnego na sześć lat pozbawienia wolności, a rodzina ofiary życzy mu, by butwiał w odosobnieniu bite lat osiem. Ponadto nawet w tak nobliwym gronie zdarzają się aberracje. Wszyscy pamiętamy szefa Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej. Gratulowaliśmy mu posad w urzędach pomagających ofiarom przestępstw, a w 2006 r. – godności doradcy RPO. Widywałam go w korytarzach i salach konferencyjnych Ministerstwa Sprawiedliwości, w asyście dzisiejszych fisz. Jakże ciężko było znieść wiadomość o skazaniu go wyrokiem szwedzkiego sądu za przestępstwa seksualne. Cóż, my, słudzy Temidy, przede wszystkim powinniśmy oczekiwać wsparcia od siebie samych. Dopiero potem wypatrywać sojuszników z zewnątrz. I modlić się, żeby się nie pośliznąć.

Jest ślad dążeń

Nie byłabym wreszcie sobą, gdybym przeoczyła bodaj najmniejszy ślad dążeń władzy publicznej do usprawnienia naszej pracy w jakimkolwiek aspekcie pozapersonalnym. Zawsze staram się oddawać cesarzom, co cesarskie. Bynajmniej nie żartuję ani nie przegapiłam drogowskazu. Ślad jest, w dodatku niemały. Jak alarmowałam w ubiegłym roku, w krajowym ustawodawstwie roi się od nisz, w których mogą grasować różnej maści cwaniacy, nie wyłączając terrorystów (B. Mik, „Zapolować na drony", „Rzeczpospolita" z 18 maja 2016 r.). Do najgroźniejszych zalicza się rezygnacja, począwszy od marca 2015 r., z wpisywania do dowodu osobistego rodaka danych o miejscu zameldowania albo danych niejako równoważnych. Podobnie jak wyrugowanie obowiązku meldunkowego obywateli polskich i cudzoziemców, do czego miało ostatecznie dojść od stycznia 2018 r. Czarę goryczy przelewał pomysł, aby akcja łączyła się z likwidacją rejestrów mieszkańców i zamieszkania cudzoziemców, co zapowiada art. 75 ustawy z 24 września 2010 r. o ewidencji ludności (DzU z 2017 r., poz. 657; dalej: u.e.l.). Już widziałam ciągnące się po horyzont bezdroża postępowań, których nie da się zakończyć z powodu braku aktualnego adresu strony bądź świadka. Słyszałam chrzęst załamujących się rąk gospodarzy spraw, którzy, kierując się racjami merytorycznymi (celem ustalenia faktu istotnego dla rozstrzygnięcia) bądź formalnymi (np. koniecznością oceny prawidłowości doręczenia pisma procesowego lub wezwania), usiłują zweryfikować okoliczność, kto do końca 2017 r. był zameldowany pod danym adresem albo czy meldunkiem tamże mogła legitymować się dana osoba. Czułam woń lipy przy oficjalnym określaniu ex post wielkości zależnych od liczby mieszkańców w danym rejonie (np. wysokości funduszy sołeckich czy dotacji lub subwencji dla gmin). Przykłady konsekwencji tych drugich rozwiązań można mnożyć. Na szczęście dziś to już raczej przeszłość. Bo 7 września do Sejmu trafił rządowy projekt ustawy utrwalającej, z pewnymi korektami, obecny ład meldunkowy (druk nr 1815 Sejmu VIII kadencji). Uzasadnienie projektu w zasadniczej warstwie przytacza argumenty bliskie moim.

Dwóch kwestii wszelako pojąć nie mogę. Obie są drażliwe, niemniej nie boję się ich poruszyć, gdyż prawo nie musi być miłe w dotyku, tylko rozsądne. Pierwsza to zachowanie konstrukcji „obowiązku meldunkowego" w okrojonej formie, to znaczy bez sankcji za niesubordynację (przepisy rozdziałów nr 4 i 5 u.e.l.). Tytułem przypomnienia odnotujmy, że do 31 grudnia 2012 r. każdy dorosły człowiek, który nie dopełnił ciążącego na nim w Rzeczypospolitej Polskiej obowiązku meldunkowego, popełniał wykroczenie stypizowane w art. 147 § 1 k.w., zagrożone karą ograniczenia wolności, grzywny lub nagany. Po tym terminie, stosownie do art. 59 ust. 1 u.e.l., odpowiedzialność za analogiczny czyn ponosi jedynie cudzoziemiec niebędący obywatelem państwa członkowskiego UE, państwa członkowskiego Europejskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (EFTA) ani Konfederacji Szwajcarskiej. Za wykroczenie to grozi kara grzywny. Warto też sobie uzmysłowić, iż ów akt częściowej depenalizacji zwiastował uwolnienie beneficjentów od ciężaru rejestracji swojego pobytu oraz od uciążliwości załatwiania spraw w urzędach według właściwości miejscowej. Zmiana filozofii każe wrócić do punktu wyjścia. Państwo nakładające obowiązek prawny bez sankcji (lex imperfecta) wygląda groteskowo.

Druga kwestia dotyka funkcji, jakie dzisiaj spełnia dowód osobisty. De iure sformułowano je w art. 4 ustawy z 6 sierpnia 2010 r. o dowodach osobistych (DzU z 2017 r. poz. 1464). Z grubsza biorąc, jest to dokument stwierdzający tożsamość i obywatelstwo polskie, a także uprawniający posiadacza do przekraczania granic RP oraz innych państw członkowskich UE, państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego nienależących do UE oraz państw niebędących stronami umowy o Europejskim Obszarze Gospodarczym, których obywatele mogą korzystać ze swobody przepływu osób na podstawie umów zawartych przez te państwa ze Wspólnotą Europejską i jej państwami członkowskimi oraz na podstawie jednostronnych decyzji innych państw, uznających ten dokument za wystarczający w tym celu. Nie ulega jednakowoż wątpliwości, że z wpisem o miejscu zameldowania byłby pożyteczniejszy. Zwłaszcza w obiegu krajowym.

Autorka jest prokuratorem Prokuratury Generalnej w stanie spoczynku.

Jak sygnalizowałam poprzednio, siły natury chyba uwzięły się na urzędy obsługujące Temidę, zarażając niektórych funkcjonariuszy relatywizmem etyczno-prawnym. Zainfekowani, bez względu na wiek, płeć oraz poziom fachowości, prą do mediów i reklamują się kosztem wizerunku swojej społeczności. Postanowiłam pociągnąć temat, bo lada dzień wszyscy możemy stracić twarz bez trwonienia środków publicznych na szkalującą nas propagandę. Problem wydaje się tyleż poważny, co trudny. W kakofonii argumentów o przyszłości i przeszłości polskiego sądownictwa zapomina się, że nie chodzi o reputację sędziego Szczypiorkiewicza czy prokurator Cebulowskiej, lecz o autorytet sędziów i sądów w roli piastunów władzy publicznej oraz o godność współpracujących w tej sprawie służb.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Marek Kobylański: Dziś cisza wyborcza jest fikcją
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Reksio z sekcji tajnej. W sprawie Pegasusa sędziowie nie są ofiarami służb
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie