Od wielu, wielu lat sytuacja sądownictwa w Polsce nie jest najlepsza. Każdy nowy minister sprawiedliwości szuka sposobu, jak poprawić sprawność jego funkcjonowania. Wszyscy mówią o nierównomiernym obciążeniu sędziów. Tymczasem inne kraje, takie jak Litwa czy Niemcy, potrafiły sobie z tym poradzić.

Zasada jest prosta. W całym kraju sędziowie, którzy przecież zarabiają tyle samo, powinni też pracować tyle samo. Jeśli są sądy, w których pracują mniej, bo wpływa do nich mniej spraw, to i sędziów powinno być mniej. Tak, by rachunek się zgadzał. Istnieje nawet program komputerowy, który pozwala sprawiedliwie mierzyć obciążenia. Schemat jest prosty. Sprawa, która wpływa do sądu, jest oceniana według kilku kryteriów. Liczy się liczba uczestników postępowania, liczba dowodów, stan faktyczny itd. Tak rozebrana na czynniki pierwsze sprawa jest punktowana. Im bardziej skomplikowana, tym więcej punktów dostaje. Po zakończeniu takiej sprawy liczba punktów przechodzi na konto sędziego. W ten sposób ten, kto zakończył jedną sprawę skomplikowaną, ma szansę wyprzedzić w statystyce tego, który załatwił kilka prostszych. Sam pomysł wprowadzenia takiego programu w Polsce może mieć przeciwników. Trudno mu jednak odmówić sprawiedliwości. Dzięki niemu sędziowie z większych sądów, do których trafiają sprawy bardziej skomplikowane, mogą mieć szansę w ocenie własnej pracy w zestawieniu z sędziami z mniejszych sądów orzekających w sprawach drobniejszych. Wstydzić nie ma się czego. W taki oto sposób oceniana jest nawet pracowitość sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Można więc powiedzieć, że polskie sądownictwo ma szansę wzorować się na najlepszych. Może więc zamiast trzymać w tajemnicy wielką rewolucję w wymiarze sprawiedliwości, minister sprawiedliwości sięgnie po narzędzie mniej rewolucyjne i skomplikowane. A dopiero kiedy dojdziemy do wyrównania obciążenia pracą sędziów w całym kraju, minister dowie się, które sądy są potrzebne, a które nie.