Zarzuty, że Jarosław Kaczyński nie wyciągnął wniosków z rządów w latach 2005–2007, są chybione. One po prostu nie są takie, jak wyobraża sobie większość komentatorów i polityków opozycji.
Lider PiS po doświadczeniach tzw. IV RP wie, dlaczego runął projekt radykalnej przebudowy państwa, który wtedy zaproponował. Wizerunkowe gesty nie zahamowały medialnej krytyki, ale sprawiły, że na wielu kluczowych stanowiskach w państwie znaleźli się ludzie, którym zabrakło determinacji, by realizować wizję zmian.
Stąd teraz w rządzie PiS są ci, którzy, według Kaczyńskiego, dają gwarancję wykonania powierzonych zadań. Najczęściej wymienia się w tym kontekście szefów resortów siłowych, ale dotyczy to również premier. Obserwując zdecydowane ruchy prawicy, widać już, że Beata Szydło nie stanęłaby na czele rządu, gdyby Kaczyński uważał, że będzie musiał ją zaraz usunąć, tak jak zrobił to z Kazimierzem Marcinkiewiczem, którego urzędowanie od początku było operacją PR-owską.
Ten rząd ma dwie główne cechy. Reguluje równowagę sił w obozie i ma do realizacji plan ambitnych zmian. Również nominacje w resortach gospodarczych (Mateusz Morawiecki, Paweł Szałamacha, Anna Streżyńska) odbierane jako gesty wizerunkowe mają swoje merytoryczne uzasadnienie. To nie tylko znakomici fachowcy, ale również osoby o ugruntowanych poglądach na zaniedbania w gospodarce i finansach po 1989 r. Z formacją, w której rządzie się znaleźli, łączy ich spójna wizja państwa. Mogą różnić się w rozkładaniu akcentów, ale nie w samym meritum.
Umiarkowana kampania PiS również nie polegała na wycofaniu się z dogmatów, które głosi partia. Zmianą w stosunku do poprzednich była jedynie profesjonalizacja procesu zarządzania przekazem i zmiana sposobu komunikacji. Większość kampanijnych haseł oparta była na programie partii z 2014 r. PiS nie kryło też krytycznego stosunku do stanu służb specjalnych, zarzutów wobec standardów w mediach publicznych czy też linii orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego.