Odejście Jacka Czaputowicza nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Nie dlatego, żebym się go akurat w tym momencie spodziewał – choć od dawna jasne było, że Czaputowicz nie będzie szefem MSZ przez kolejne lata. Tym bardziej że należy on do grona tych szczęściarzy, którzy nie muszą się niewolniczo trzymać rządowych stołków – ma kompetencje i umiejętności, dzięki którym istnieje doskonale poza bieżącą polityką.

Odejście Czaputowicza nie zrobiło na mnie wrażenia dlatego, że nie miało większego znaczenia. Minister „eksperyment" został ostatecznie sprowadzony do roli administratora służby zagranicznej oraz Gmachu (jak w rządowym żargonie nazywa się budynek MSZ wraz z pracującymi tam ludźmi). Odmiennie od swojego poprzednika Witolda Waszczykowskiego Jacek Czaputowicz nie miał ambicji politycznych ani skłonności do zwracania na siebie uwagi wypowiedziami, powiedzmy, wysoce oryginalnymi. Idealnie wpasował się w mechanizm, w którym znaczenie MSZ zostało skrajnie ograniczone. Konrad Szymański, minister do spraw europejskich, został konstytucyjnym członkiem Rady Ministrów, a więc MSZ stracił formalnie nadzór nad naszą polityką unijną. Prezydentowi w ramach podziału obowiązków w obozie władzy powierzono stosunki z naszym największym sojusznikiem – Stanami Zjednoczonymi. Ośrodek wokół premiera zajął się sprawami europejskimi – we współpracy z ministrem Szymańskim – oraz wszystkimi ważniejszymi zagranicznymi kierunkami. Ministrowi Czaputowiczowi pozostawiono jedynie aspekty uznane za mniej istotne.

Gdy uświadomić sobie tę konstrukcję, widać, że odejście szefa MSZ w środku białoruskiego kryzysu wygląda może niefortunnie, ale niewiele znaczy. Za reakcję Polski i nasz udział – bądź jego brak – w znalezieniu rozwiązania na poziomie europejskim odpowiada przede wszystkim szef rządu. Podobnie nie ma większego znaczenia, jakie wypowiedzi zdarzały się w przeszłości następcy Jacka Czaputowicza Zbigniewowi Rauowi. Zwłaszcza że w porównaniu z aktywnością medialną Waszczykowskiego to naprawdę mało efektowne epizody.

Dyskusja powinna dotyczyć tego, czy dobrze się stało, że MSZ został zmarginalizowany. Nie byłbym tu dogmatykiem. Ocena powinna zależeć od tego, czy uznamy, że dany mechanizm się sprawdza czy nie. Abstrahując od wątku unijnego – który słusznie został wyłączony do odrębnego resortu – bilans jest mocno mieszany. Można mieć wrażenie, że tam, gdzie sprawa nie należy do ładnie sprzedających się medialnie, Polska nie ma jasnej strategii. Trudno też znaleźć rządowe koncepcje i oceny dotyczące największych geopolitycznych wyzwań – w tym przede wszystkim rosnącego wciąż, nie od wczoraj przecież, napięcia między USA a Chinami oraz naszej pozycji w tym konflikcie. Czy w takim razie MSZ nie powinien jednak wrócić w roli ośrodka przynajmniej tworzącego koncepcje postępowania i oceniającego ich skutki, z których później osoby faktycznie decyzyjne będą wybierać?

Cóż, na razie jest jak jest i ewentualne ambicje Zbigniewa Raua niczego tutaj nie zmienią. Problem w tym, że osoba z ambicjami przy braku możliwości ich realizacji może dawać im ujście w postaci efektownych medialnie, niekoniecznie przemyślanych wypowiedzi.