Działania Prawa i Sprawiedliwości po wygranych wyborach parlamentarnych porównywane są do tego, co zaczął robić Fidesz, kiedy przejął władzę na Węgrzech. Zwolennicy partii Jarosława Kaczyńskiego już od czterech lat mówią, że chcą Budapesztu w Warszawie. Czy rzeczywiście to, czego jesteśmy obecnie świadkami w Polsce, stanowi realizację scenariusza węgierskiego?
Pozornie tak. PiS postanowiło uderzyć w potężne grupy interesów – zarówno w polityczny establishment III RP i związane z nim kręgi nadwiślańskiej oligarchii, jak i międzynarodową finansjerę, która przez 26 lat czerpała dla siebie zyski, traktując zrujnowany po półwieczu komunizmu kraj niczym swoją kolonię. W odpowiedzi mamy gwałtowną reakcję dotychczasowego systemu, który broni się na wszelkie sposoby.
Ale na uwagę bardziej zasługują nie tyle podobieństwa między tym, co wydarzyło się na Węgrzech, gdy władzę przejęła formacja Viktora Orbána (opisał to Igor Janke w tekście „Chavez nad Dunajem" opublikowanym kilka tygodni temu na łamach „Plusa Minusa"), a tym, co w ubiegłym roku zaczęło się dziać w Polsce, ile właśnie dzielące obydwie te sytuacje różnice.
Wbrew krążącym w Polsce opiniom Fidesz nie jest na Węgrzech odpowiednikiem Prawa i Sprawiedliwości. Ugrupowanie Orbána można byłoby raczej porównywać do PO–PiS, gdyby taki koalicyjny twór w przeszłości powstał. Głównym antagonistą Fideszu pozostają postkomuniści wspierani przez wywodzących się z antykomunistycznej opozycji lewicowych liberałów, stale tracących na znaczeniu i przypominających – w swoim oderwaniu od problemów zwykłych ludzi – intelektualistów z „Gazety Wyborczej" i Unii Wolności.
W Polsce zasadniczy podział polityczny ukształtował się jednak w obrębie obozu postsolidarnościowego, a SLD jako spadkobiercy PZPR nie ma już nawet w parlamencie.