– Wcześniej czy później protest powinien był upaść. Ale on nigdzie nie zniknie, ujdzie w głąb. Zamieni się w coś, co można nazwać kampanią obywatelskiego nieposłuszeństwa. Dokładnie od czegoś takiego zawalił się Związek Radziecki – uważa socjolog Dmitrij Oreszkin.
Demonstracje w mieście nad Amurem zaczęły się, gdy miejscowy gubernator został 11 lipca odwołany pod zarzutem „utraty zaufania prezydenta”. Wcześniej Siergiej Furgał wygrał wybory z kandydatem Kremla. – Na dwóch szalach wagi znalazły się dwa zaufania: mieszkańców i prezydenta. Teraz okazuje się, które jest ważniejsze – wyjaśnia Oreszkin.
Niezadowolenie mieszkańców wylało się na ulice. W spontanicznych demonstracjach, jakie się zaczęły, brało udział do kilkudziesięciu tysięcy osób – rzecz niewidziana w Rosji od czasu protestów z przełomu 2011 i 2012 roku przeciw fałszowaniu wyniku wyborów. Obecnie za „nielegalne manifestacje” grożą jednak znacznie większe kary. W ciągu trzech tygodni dzień w dzień na ulice Chabarowska wychodzili mieszkańcy, nie zważając na groźby z Moskwy czy ulewne deszcze. Jednocześnie następowała radykalizacja protestu, coraz częściej zamiast przywrócenia Furgała żądano ustąpienia Putina.
Przez ten czas ani jedna ogólnokrajowa telewizja nie podała informacji o proteście. Mimo to miasto cieszyło się rosnącą sympatią w całym kraju, głównie za sprawą internetu, w którym pojawiały się codzienne relacje. Ani razu nie doszło do starć z miejscową policją, która albo unikała pojawiania się na trasie marszów, albo okazywała dyskretną sympatię manifestantom.
Teraz do protestu Chabarowska dołączyły sąsiednie miasta (m.in. Komsomolsk nad Amurem pod hasłem „Precz z carem!”). W sobotę jednak pikiety i nieduże manifestacje z poparciem dla Dalekiego Wschodu wyszły w jedenastu miastach Rosji, w tym w Moskwie i Petersburgu. Policja zatrzymała 60–70 ich uczestników.