Powstaje wiele pytań o ocenę tego wszystkiego, co wydarzyło się między aliantami a Polską przed 80 laty. Historiografia polska od początku zajmowała jednoznaczne stanowisko w sprawie oceny postępowania mocarstw sprzymierzonych. Ujmowano je najczęściej prostym stwierdzeniem: porzucenie sojusznika. Jednak przed 20 laty, 6 października 1999 r., w „Gazecie Wyborczej" znany historyk wojskowości i profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Marian Zgórniak opowiedział się jako pierwszy przeciw tej interpretacji. Wymowa tego artykułu była jednoznaczna. Streszczała się w stwierdzeniu, że rozprawianie o „zdradzie Zachodu" stanowi nasz „narodowy mit", który służy umacnianiu w społeczeństwie postaw antyokcydentalistycznych. Alianci uczynili dla Polski wszystko, co było wówczas w ich mocy – wypowiedzieli Niemcom wojnę, wypełniając tym samym zobowiązania polityczne. Polskich oczekiwań wojskowych spełnić nie mogli – z powodu własnej słabości. „Niemcy wyprzedzili wszystkie europejskie państwa w zbrojeniach i przygotowaniach wojennych. We wrześniu 1939 r. Zachód był zbyt słaby, by je zaatakować" – to konkluzja tych wywodów. Tak oto porzucenia sojusznika nie było, ale zaistniała wyższa konieczność.
Muszę przyznać, że nie widzę powodów, aby to rozumowanie przyjąć. Zobowiązania nie zostały wypełnione. Skoro nie było można ich wykonać – po co były składane? Historia nie zna takiej sytuacji. Rząd danego państwa udziela gwarancji, ale w tym samym czasie zapadają postanowienia o tym, że ich realizacja nie będzie możliwa. Składano je w myśl założenia, że Polskę trzeba psychologicznie wesprzeć, aby nie skapitulowała bez walki. Jej walka zaś powinna dać aliantom czas na dozbrojenie.
Zaledwie pozornym spełnieniem takich obietnic były wydarzenia z 7 września 1939 r. Wojska francuskie wyszły wtedy zza Linii Maginota, ruszając w kierunku granicy z Niemcami, którą przekroczyły. Tendencyjnie informowany przez francuskie Naczelne Dowództwo ambasador Polski w Paryżu Juliusz Łukasiewicz donosił do Warszawy o zaciętych walkach, których w rzeczywistości nie było. Rozpoczęła się tzw. ofensywa dla Polski, którą wbrew zdrowemu rozsądkowi tak właśnie nazwał głównodowodzący armii francuskiej gen. Maurice Gamelin, pisząc swe zakłamane wspomnienia. Wódz naczelny twierdził, że za sprawą tej operacji zrobił dla Polaków więcej niż mógł, więcej, niż obiecywały spisane zobowiązania wzajemne.
Francuzi nie napotkali większego oporu. Oczywiście Gamelin nie myślał nawet o próbie szturmu na Linię Zygfryda. Robił tylko demonstrację. 12 września konferencja w Abbeville powzięła postanowienie o zaniechaniu dalszych działań. Z zajętych terenów wojska francuskie miały się wycofać. Premier Daladier ogłosił, że wojna z Niemcami będzie trwać trzy lata.
Pięć dni po zebraniu Rady Najwyższej (czyli obydwu alianckich premierów) na Polskę ruszyli Sowieci. Gamelin zanotował tylko słowa: „C'est la fin" („To jest koniec"). I poczuł się zwolniony z robienia czegokolwiek. To był jedyny czyn militarny, na jaki zdobyli się sprzymierzeni podczas kampanii polskiego Września. Kosztował armię francuską około 2 tys. zabitych żołnierzy – w niewielkiej mierze od kul niemieckich, raczej wskutek wkroczenia na tereny silne zaminowane.