Życzyliśmy sobie (będziemy życzyć): „do siego roku!" No właśnie... „Do siego" pochodzi od „do siebie". Wszyscy chcemy zgarniać, co się da do siebie albo i pod siebie: zaszczyty, posady, pieniądze, wszelkie dobra. Nawet o łaski boże zabiegamy nade wszystko dla siebie, w ostateczności dla najbliższych. To ludzkie: koszula bliższa ciału. Przykazanie „kochaj bliźniego swego jak siebie samego" wymagałoby heroizmu; siebie samego kochamy jednak trochę bardziej. A więc „do siego roku!".
Pragniemy szczęścia, ale dobrze wiemy, że raczej nie nadchodzi, a w zakamarkach niespełnionego jeszcze losu czai się zło: Kowalski straci pracę, biedny zachoruje, bogaty zbiednieje, porzuconego spotka nienawiść, a Kopciuszka zboczeniec. Może dlatego wołamy tak głośno: „do siego!", by zagłuszyć strach, którym podszyta jest każda nadzieja. Ale gdyby zmienić trochę punkt widzenia i spytać o to, co dotyczy w równej mierze nas wszystkich?
Przecież jeśli w Polsce i w Unii (wciąż zapominamy, że jesteśmy jej członkiem!) będzie dziać się trochę lepiej, to poprawę odczujemy wszyscy: Kowalski dostanie podwyżkę i 500 złotych na dziecko, bogaty się umocni, a i Kopciuszkowi coś z tego skapnie.
Może niedawno utworzony rząd zajmie się rządzeniem i rzeczywiście „dobrymi zmianami", które obiecał i dla których został powołany przez swoich wyborców? Może opozycja zrozumie, że ten rząd – obojętnie, jak go oceniamy – otrzymał mocny mandat wyborczy i kolejna weryfikacja nastąpi dopiero za niespełna cztery lata. Może obie strony przestaną się przekrzykiwać, na której grudniowej manifestacji zgromadziło się więcej zwolenników, bo to jest w – ostatecznym rachunku – wezwanie do weryfikacji w „kryterium ulicznym", a nie wyborczym. Tym bardziej że wyniki obu stron nie są oszałamiające. Może zamiast demonstrowania pod publicznymi gmachami i prywatnymi domami, zacząć wreszcie rozmawiać? Przecież nawet z PRL-owską władzą rozmawiał Wałęsa jak „Polak z Polakiem". Z każdej politycznej bijatyki zawsze najbardziej sponiewierana wychodzi nasza – tak niedawno i z takim trudem odbudowana – demokracja.
Przecież to zależy nie tylko od „Kaczora" i jego przybocznych, ale – w jakiejś mierze – od każdego z nas. A więc nie jedynie „do siego", ale nade wszystko „waszego". Jeśli wam, tobie i tamtemu będzie lepiej, to i ja sam pójdę choć trochę w górę. Tak patrząc, nie musimy aż kochać bliźniego jak siebie samego, ale moglibyśmy go trochę polubić, a przynajmniej przestać się go bać. Bo tak rodzi się solidarność, ta najważniejsza i najświętsza, przez małe „s".