W 2014 r. Parlament Europejski zdołał narzucić przywódcom „28" swojego kandydata na szefa Komisji Europejskiej, najważniejsze stanowisko w europejskiej centrali. Został nim Jean-Claude Juncker, bo lansowała go największa frakcja w strasburskim zgromadzeniu, chadecka Europejska Partia Ludowa (EPP).
Ten system z tzw. spitzenkandidatem – bezprecedensowy sukces eurodeputowanych w walce o władzę – wcale nie musi się jednak powtórzyć. Desygnowany przez EPP Manfred Weber nie tylko nigdy nie kierował rządem czy ministerstwem, ale byłby też pierwszym od Waltera Hallsteina Niemcem na tym stanowisku, co mniejsze kraje Unii przyjmują z rezerwą.
Przede wszystkim jednak – jak wynika z ostatnich sondaży przeprowadzonych dla PE – pula deputowanych EPP spadnie z 217 do 180, i to przy założeniu, że Fidesz pozostanie w szeregach europejskich chadeków.
Już w poniedziałek Weber chce zwołać spotkanie przywódców tzw. proeuropejskich frakcji, aby – jak to zrobił przed pięciu laty Juncker – narzucić swoją kandydaturę przywódcom UE. Ponieważ jednak także frakcja Socjalistów i Demokratów (S&D) musi się liczyć z ograniczeniem swojego klubu z 186 do 149 posłów, dotychczasowy duopol chadecko-socjalistyczny, który od wielu lat rozdawał karty w Brukseli, w żaden sposób nie będzie miał większości w 751-osobowym parlamencie. Musi więc szukać wsparcia liberalnej ALDE, która dzięki sojuszowi z En Marche! nieco (z 68 do 76) zwiększy swój stan posiadania.
Problem jednak w tym, że francuski prezydent Emmanuel Macron już zapowiedział, iż nie zgodzi się na system spitzenkandidatów. Poważne ambicje ma też Frans Timmermans, lansowany przez S&D na następcę Junckera. Szefem KE najpewniej nie zostanie, ale w szerszej grze mógł uzyskać niektóre z czterech pozostałych stanowisk do obsadzenia: szefa PE czy przedstawiciela ds. zagranicznych Unii (na prezesa Europejskiego Banku Centralnego czy przewodniczącego Rady Europejskiej raczej nie ma szans).