A jednak w niedzielę przerwałem bardziej interesujące zajęcia, by sprawdzić, cóż to kierownictwo TVP ma aż tak ważnego do powiedzenia, że postanowiło złamać tradycyjną ramówkę i wcisnąć w wieczorny prime time film dokumentalny. I to taki, wokół którego od początku snuła się atmosfera skandalu.
Efekt? Żałosny. Miała być nowa „Nocna zmiana", a wyszedł dość prymitywny montaż mniej lub bardziej przypadkowych fragmentów. Nie, nie pachniało to PRL-owską propagandą. Wtedy, w stanie wojennym, zakłamani funkcjonariusze państwowej telewizji prowadzili telewidza „za rękę". Służyły temu pełne kłamstw i szyderstw odautorskie narracje. Intencja była podawana wprost, ale przynajmniej ich dzieła broniły się warsztatowo.
Materiał audiowizualny „Pucz" nie spełniał tego ostatniego kryterium, za to próbował posłużyć się techniką bezkomentarzową. Trochę na zasadzie „prawda sama się obroni". Ano, nie obroniła się. „Pucz" jest w zasadzie nijaki. A jeśli już jakiś, to wygląda zza niego głęboka potrzeba podlizania się kierownictwa TVP sprawującym władzę.
Więcej o tym pseudodokumencie nie napiszę ani słowa. Ale mam do powiedzenia coś jeszcze. Otóż z wieloma ważnymi postaciami polskich mediów (tak, tak, także z panem, prezesie Jacku Kurski) miałem honor pracować u zarania odnawianej po 1989 roku telewizji publicznej. Pamiętam, jakie wtedy przyświecały nam ideały. Marzyliśmy o uczciwej, rzetelnej, bezstronnej, profesjonalnej telewizji publicznej (a więc reprezentującej całe społeczeństwo). Uczyliśmy się jej za granicą (zachodnią granicą). Pisaliśmy zasady etyczne. A przede wszystkim narzucaliśmy sobie i naszym podwładnym samodyscyplinę.
Minęło ćwierć wieku, podczas którego można było zbudować polskie BBC. Ale w TVP nie widać nawet cienia tamtych starań. Codzienne „Wiadomości" i dzieła w stylu „Puczu" tylko upewniają w tej gorzkiej prawdzie.