Bunt w Sudanie przeciwko rządzącemu od trzech dekad dyktatorowi Omarowi Baszirowi zaczął się w grudniu, wywołały go podwyżki cen chleba i problemy z paliwem. Szybko jednak przerodził się w demonstracje polityczne pod hasłem „Naród chce zmiany reżimu”, znanym z rewolucji arabskich sprzed ośmiu lat.
Wiece poparcia dla, jak to nazywają, „powstania”, zorganizowali w sobotę Sudańczycy mieszkający za granicą. W Warszawie na placu Zamkowym zebrało się około 30 Sudańczyków (ze stu żyjących w Polsce). Domagali się „pokojowego ustąpienia” Omara Baszira i uwolnienia wszystkich zatrzymanych w Sudanie od początku protestów (jest ich kilka tysięcy). Organizacje praw człowieka mówią o co najmniej 60 zabitych.
Polscy Sudańczycy, wykształceni i dobrze mówiący po polsku, oglądali na smartfonach zdjęcia i filmiki z protestów w Chartumie. Niektórzy optymistycznie zakładali, że to ostatni dzień reżimu, bo na ulice wyszło „milion ludzi”. Zachodnie agencje wspominały o „dziesiątkach tysięcy”. Wyszli protestować mimo wprowadzonego przez Baszira stanu wyjątkowego.
- Reżim padnie, jak nie dziś, to później, nie ma już nic do zaproponowania – mówił mi Mahmud at-Tajeb, profesor archeologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Po raz pierwszy oficjalnie zaapelował do Baszira o ustąpienie i wezwał do udziału w protestach przywódca najsilniejszej, religijnej partii Umma, Sadik al-Mahdi. Był ostatnim premierem przed dyktaturą Baszira (1986–1989). Sadik al-Mahdi jest prawnukiem przywódcy powstania przeciwko Egipcjanom i Brytyjczykom z końca XIX wieku, znanego z „W pustyni i w puszczy" Henryka Sienkiewicza.