„Święto dla Macrona” („La fete a Macron”) udało się. Tak przynajmniej twierdzi François Ruffin, deputowany z departamentu Somme radykalnego lewicowego ugrupowania La France Insoumise (Francja niepokorna), który w sobotę zorganizował marsz z Opery do Bastylii w Paryżu przeciw obecnemu prezydentowi. W przeciwieństwie do lidera partii, Jeana-Luca Mélenchona, bardziej stonowany Ruffin potrafi połączyć siły związków zawodowych i radykalnych ugrupowań politycznych. Dlatego na paryskie bulwary wyszło według policji 40 tys. manifestantów (160 tys. zdaniem organizatorów). A to i tak ma być tylko wstęp do ogólnokrajowych protestów 26 maja.
– Będzie nas wtedy milion. Francuzi zaczynają rozumieć, że życie nie może być sprowadzone do konkurencji wszystkich ze wszystkimi – twierdzi Ruffin.
Bezrobocie nie spada
Prawda jest jednak nieco inna. Rok od objęcia władzy Macron wciąż nie ma żadnej realnej konkurencji.
– Jego ruch La République en Marche! (LREM) zepchnął pozostałe ugrupowania na margines. Republikanie stają się coraz bardziej konserwatywni, prawie jak PiS. A Mélenchon jest nie do przyjęcia dla więcej niż 1/5 wyborców – mówi „Rz” Laurent Bigorgne, dyrektor paryskiego Instytutu Montaigne.
I rzeczywiście, w 577-osobowym Zgromadzeniu Narodowym LREM nie tylko ma 312 deputowanych, ale może też liczyć na wsparcie liberalnego MoDem (47 posłów) oraz liczącej 32 deputowanych frakcji Republikanów (Agir – działać), gotowej wspierać Macrona. W ten sposób francuski parlament de facto stał się maszynką do głosowania. Tym bardziej że prezydent wszystkie strategiczne decyzje podejmuje w bardzo wąskim gronie zaufanych, ale nieznanych szerszej publiczności współpracowników w Pałacu Elizejskim, jak Alexis Kohler, Ismaël Emelien i Sylvain Fort.