"Rzeczpospolita": Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z Andrzejem Urbańskim?
Michał Boni, europoseł PO: Poznaliśmy się zaczynając studia na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Pamiętam jak Andrzej, razem z kilkoma kolegami, w tym również moimi przyjaciółmi jeszcze z liceum, w tym także z Piotrkiem Glińskim, myślał o założeniu kabaretu i śpiewaniu piosenek. Ułożył wtedy muzykę do wierszy François Villona. Wspólnie śpiewaliśmy te piosenki na spotkaniach w domu u jego ojca w Aninie, przy pianinie, na którym komponował utwory. Andrzej miał wtedy rozwianą grzywę, dłuższe włosy. Paliliśmy papierosy. On komponował, a my śpiewaliśmy. Między nami była wielka serdeczność.
A później?
Później każdy szedł swoja drogą. Andrzej już po studiach wylądował w Instytucie Książki i Czytelnictwa. Tam był aktywny w pisaniu recenzji książek w różnych czasopismach. Później był bardzo aktywny w Instytucie Książki i Czytelnictwa, zakładając tam „Solidarność”. I ta „Solidarność” znowu nas połączyła oraz wprowadzenie stanu wojennego. On, Maciek Zalewski, i ja założyliśmy „Wolę”, podziemne pismo i Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny. Andrzej miał świetne pióro, był redaktorem naczelnym i pisał w „Woli” jako Marcin Rewera.
Wtedy nie było takich podziałów polityczno-ideologicznych?