Wyjazdy na wakacyjne wyprawy z celebrytami

Znani z telewizji globtroterzy od lat zapraszają na wyprawy. W świat można pojechać z Martyną Wojciechowską, Wojciechem Cejrowskim, polarnikiem Markiem Kamińskim, a nawet z Robertem Makłowiczem. Ale można też z prezenterem telewizyjnym czy popularnym aktorem.

Aktualizacja: 15.12.2016 16:34 Publikacja: 15.12.2016 12:00

Wyjazdy na wakacyjne wyprawy z celebrytami

Foto: 123RF

W mieście przywita nas łuk triumfalny o 7 metrów wyższy od paryskiego. Już drugiego dnia zaplanowano obowiązkowe zwiedzanie Pałacu Słońca, który jest zarazem mauzoleum. W środku poszukamy dyplomów i odznak, którymi uhonorowano polskich dyplomatów. Później w programie jest zbudowana wysiłkiem całego narodu Tama Morza Zachodniego, następnie przygraniczna strefa zdemilitaryzowana. Będzie też czas na zakup pamiątek, czyli propagandowych kartek pocztowych, plakatów i znaczków, oraz na trening przed maratonem. Tak, maratonem, bo na początku kwietnia ze stadionu Kim Ir Sena rusza maraton. Pobiegniemy ulicami Pyongyang, głównie Mangyongdae, największej z 19 dzielnic stolicy, w której urodził się Wieczny Prezydent. Jasne, w końcu kto dziś nie biega? A nawet jeśli ktoś taki się uchował, to jest jeszcze opcja półmaratonu, a nawet biegu na 10 km. Dyszkę to może i pobiegnie z nami sam Kim Dzong Un. Choć i tak nie byłoby to największą atrakcją wyjazdu. Do Korei Północnej zabierze nas w końcu nasz ulubiony prezenter – wcześniej telewizyjny, dziś internetowy – Jarosław Kuźniar.

Niby żadna nowość. Ten interes lata temu zwietrzyło już wielu podróżników. Trudno znaleźć takiego, który nie próbowałby spieniężyć swojej popularności w turystyce, bo wystarczy raz wyściubić nos z Polski, by się przekonać, że na turystyce da się nieźle zarobić. W końcu generuje ona 10 proc. światowego produktu brutto i odpowiada za co 11. miejsce pracy na świecie. A dla medialnych twarzy w turystyce być może nadciągają jeszcze lepsze czasy.

Nie oglądaliście „Azja Express"? Udamy, że wierzymy. To program rozrywkowy nadawany od początku września do końca listopada w stacji TVN. Pary złożone z celebryty i zwykłego śmiertelnika pokonywały bezdroża Wietnamu, Laosu, Kambodży i Tajlandii, próbując przeżyć za dwa dolary dziennie (na parę). Mniejsza o to, o co w tym wszystkim chodziło. Ważne, że co środę tym współczesnym doktorom Livingstone'om i Mortonom Stanleyom kibicowało po dwa miliony telewidzów. O fenomenie rozpisują się znawcy i komentatorzy kultury medialnej. Nie wiadomo jeszcze, jak przełoży się to na trendy w polskiej turystyce. Ale i tak warto przyjrzeć się temu, co na razie jest niszą. I nie chodzi o zwykłe podróże z plecakiem do egzotycznych krajów, lecz o wyjazd w nieznane z celebrytą, a właściwie travelbrytą, czyli podróżnikiem zarabiającym na znanej twarzy.

Damięcki z tajgi

Nawet najstarsi Indianie nie pamiętają, kiedy Wojciech Cejrowski zaczął osobiście wozić turystów do Ameryki Południowej. Jego Gringo Travel (nie zmyślam, to prawdziwa nazwa) oferuje w nadchodzącym roku cztery wycieczki, podkreślając na swojej stronie internetowej czerwonymi literami, że „naszym przewodnikiem przez cały czas trwania wyprawy będzie Wojciech Cejrowski". Latem zaprasza na „przygodę życia w sercu amazońskiej puszczy", czyli wyjazd z cyklu: takiej oferty nie znajdziecie u innych organizatorów. „Z miejsc, gdzie inni kończą zwiedzanie, my dopiero wyruszymy w dół Amazonki, by przeżyć prawdziwą przygodę. Wpływając w dorzecze tej majestatycznej rzeki, poszukamy coraz to dzikszych zakątków Amazonii". Gringo Travel uspokaja, że udział w wyprawie nie wymaga szczególnego przygotowania kondycyjnego – „ważniejszym aspektem jest pozytywne nastawienie do warunków i ewentualnych niedogodności, takich jak np. turystyczne warunki na statku i w bazach, wysoka temperatura i wilgotność powietrza, różnej maści insekty".

Inni znani z telewizji globtroterzy, którzy od lat zapraszają nas na wyprawy, to Beata Pawlikowska, Martyna Wojciechowska, polarnik Marek Kamiński, a nawet Robert Makłowicz. Ba, w podróż życia zabierze nas nie tylko podróżnik. Możemy pojechać na rajd po pustynnych bezdrożach z Krzysztofem Hołowczycem, wielokrotnym uczestnikiem Rajdu Dakar, albo podziwiać gwiazdy na Islandii z popularnym astronomem, a w każdym razie medialnym popularyzatorem astronomii – Karolem Wójcickim, którego znamy i lubimy m.in. z programów popularnonaukowych na antenie Discovery Science i TVN Turbo.

Tomek Michniewicz to prawdziwy zawodowiec. W radiowej Jedynce prowadził audycję „Reszta świata", wcześniej „Trójka przekracza granice" – naturalnie w Trójce. Każda jego książka podróżnicza trafia na listy bestsellerów. Michniewicz twierdzi, że ani Cejrowskiego, ani Wojciechowskiej nie powinno się nazywać travelbrytami, nawet jeśli ktoś uważa, że dziś jedynie odcinają kupony od dawnej sławy. Jeśli ktoś w latach 90. przeszedł przez przesmyk Darien w Panamie czy zdobył Koronę Ziemi, to należy go szanować jako podróżnika.

Kto więc jest dla niego travelbrytą? Ten, kto nie miał wcześniej nic wspólnego z podróżami, a robi to jedynie dla pieniędzy. Na przykład Mateusz Damięcki, aktor o chłopięcej urodzie, który w 2009 roku postanowił podkręcić swoją męskość – wizerunkowo – i w kooperacji z firmą Mercedes wybrał się w ekspedycję na Syberię.

„Tajga to miejsce, w którym sprawdzają się najtwardsi ludzie" – pisał tabloid „Fakt". Rzeczywiście, na zdjęciach z konferencji prasowej Damięcki wygląda twardo – zapuścił nawet do zdjęć kilkudniowy zarost.

Inaczej widzi to Paweł Cywiński, orientalista, kulturoznawca, geograf, współtwórca projektu internetowego Post-turysta.pl oraz redaktor magazynu „Kontakt", dwutygodnika – jak sami się określają – katolewicy społecznej (Klub Inteligencji Katolickiej). On w rozmowie z „Plusem Minusem" nie dzieli znanych turystów na travelbrytów i podróżników. Więcej, nie rozróżnia nawet podróżnika i turysty. Jeżeli w dzisiejszych czasach uznałby kogokolwiek za prawdziwego podróżnika, to najwyżej uchodźców, jak dodaje pół żartem, pół serio.

Słowem „travelbryta" Cywiński opisuje każdego, kto kreuje opowieść o sobie w oparciu o podróże. – Nad wizerunkiem wielu z tych osób pracuje sztab ludzi. To produkty współczesnej turystyki – ocenia. Na potwierdzenie cytuje samą Martynę Wojciechowską, która wypowiedziała się o tym w kwartalniku „Kultura Współczesna": „Na rynku jest tak dużo produktów podobnych do siebie. Jedynie marka jest w stanie je od siebie odróżnić. Wierzę bardzo w marketing i tkwię w nim zarówno jako osoba, czyli Martyna Wojciechowska, jak i jako firma Martyna Adventure oraz Martyna Studio". I dodała: „Ja jestem produktem. Większość moich kolegów po fachu nie ma takiego podejścia. Ja nie mam z tym problemu, wręcz przeciwnie – aktywnie to wykorzystuję" – mówiła Wojciechowska w tekście Elżbiety Rybickiej.

Z Michniewiczem w namiocie

Tyle że na koniec świata nie musimy jechać od razu z kimś znanym z telewizyjnego ekranu. Polski przemysł turystyczny to nie tylko all inclusive w egipskim Szarm el-Szejk, ale także kilka doświadczonych biur trampingowych oferujących aktywną formę zwiedzania świata, podróżowania busami, czasem autostopem, często poza szlakami turystycznymi, z noclegami w hostelach, namiotach itd. Na wyprawę można nawet pojechać z prawdziwymi podróżnikami. Dla nich takie wyjazdy to często być albo nie być. Bo z czego żyje podróżnik? Jasne, pisze książki, ale kokosów z tego nie ma, co więcej, za książkowe honoraria trudno byłoby latać tam, gdzie te kokosy rzeczywiście rosną. Jeśli chce się być włóczykijem na pełen etat, trzeba się trochę naużerać ze zwykłymi turystami. Najlepiej, oczywiście, by wyjazd opłacała nam firma, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Tomek Michniewicz w rozmowie z „Plusem Minusem" przyznaje, że na wojażach da się w miarę łatwo zarobić tyle, żeby jakoś przetrwać. Ale by spłacić kredyt, żyć na przyzwoitym poziomie, trzeba czegoś więcej: projektów sponsorskich, podróży z turystami, wyjazdów integracyjnych dla firm, rozmaitych szkoleń. To na tym najwięcej może zarobić znany globtroter. Michniewicz napisał nawet książkę o tym, że życie podróżnika to nie bułka z masłem (pita z awokado?). Zaczęło się od tego, że pokazując zdjęcia z wypraw, często słyszał formułkę „ale ci zazdroszczę"...

– Pomyślałem, że zaproponuję kilku bliskim osobom, by kiedyś się ze mną zabrały, gdy jadę pracować. By zobaczyły, jak moje życie wygląda naprawdę – zdradza kulisy książki „Swoją drogą". Ale podpytuję go o inne wyjazdy, za które ktoś mu płaci. Czy czuje, że ludzie chcą z nim jeździć, bo jest znany z radia, telewizji, bo zgrabnie pisze reportaże?

– Jeśli za znaną twarzą nie idą kompetencje, doświadczenie i wiedza, to stajesz się nieodpowiedzialnym oszustem. Zabieram ludzi w świat, jeśli mogę zaoferować im coś ekstra, coś, czego nie dostaną u nikogo innego – odpowiada. I mówi o tegorocznej podróży do Zimbabwe, do jedynego rezerwatu dzikiej przyrody, w którym można rozbić namiot w dziczy i robić, co się chce. Taki wyjazd różni się znacząco od popularnych safari, na które wyjeżdża się specjalnie przygotowanymi jeepami, a gdy spotka się słonia, zawiadamia się o tym przez radio 20 innych jeepów, by wszyscy mogli się w to miejsce zjechać, okrążyć słonia i całą bandą cykać mu fotki.

Na wyjeździe z Michniewiczem podobno jest inaczej: prawdziwiej, bardziej odpowiedzialnie, trochę niebezpiecznie, a co istotne – kameralniej, bo grupa liczy maksymalnie 12 osób. Oczywiście do Zimbabwe można jechać na własną rękę. Ale skoro Michniewicz zna teren, języki i ludzi (a ufajmy, że nawet zwierzęta), to ludzie pewnie optymistycznie zakładają, że z nim mają większą szansę, by nie zostać tam przez nic zjedzonym... Szczególnie że jest młody, wysoki, silny. Prawdziwy podróżnik.

Tomek Michniewicz jest jednak o tyle w tym wszystkim wiarygodny, że przez lata wyrobił sobie markę ambasadora podróżowania z plecakiem, założył nawet portal internetowy dla polskich backpackerów – Koniecswiata.net.

Napić się z Kuźniarem

Znana twarz jednak przyciąga. Nic więc dziwnego, że do branży trampingowej dołączają kolejni travelbryci. Najlepsze wejście w ostatnich latach miał Jarosław Kuźniar, prezenter telewizyjny, który otworzył własne biuro podróży. Nie obyło się bez wpadek promocyjnych.

Kuźniar zabłysnął w kolorowych mediach błyskotliwymi przechwałkami o tym, jaki to jest sprytny, jak to udało mu się oszukać supermarket, amerykański odpowiednik naszej Biedronki. W rozmowie z magazynem „Grazia" przyznał: „Do Kanady i USA nie braliśmy żadnych gadżetów. Pojechaliśmy do Walmartu, kupiliśmy wszystko, co było nam potrzebne, a pod koniec podróży wszystko oddaliśmy, mówiąc, że nam nie pasowało". Chodziło m.in. o fotelik samochodowy dla dwuletniej córki Zosi. Te przechwałki miały się jednak nijak do jego wcześniejszych narzekań na polskich turystów, naszą nieuczciwość, brak kultury, cuchnące kanapki z jajem i kurczaki w sreberku; oraz do opowieści, że nie lubi „miejsc naznaczonych Polakami".

Go For World, czyli biuro podróży Kuźniara, z początku w branży przywitano złośliwymi komentarzami. Słychać było, że to świetny pomysł na biznes: wynajmować doświadczonych przewodników i wytyczać sprawdzone trasy, ruszać na wyprawy jako zwykły uczestnik, dobrze się bawić, poznawać świat i pobierać sute prowizje za samą swoją obecność. W końcu kto nie chce się wieczorem napić z ulubionym prezenterem?

W deklaracje, że Kuźniar chce wnieść nową jakość do polskiej turystyki, nie uwierzył nawet serwis naTemat.pl. Tomasz Molga, żaden tam współpracownik, ale doświadczony dziennikarz i długoletni podwładny Tomasza Lisa (jeszcze z czasów Lisowego „Wprostu"), pisał: „Z Jarosława Kuźniara wyszedł cwaniak. Dolicza gwiazdorską prowizję do wypraw innych globtroterów". Molga porównał dwie wycieczki w Himalaje. W obu przewodnikami byli doświadczeni podróżnicy Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie. Programy wypraw rzeczywiście wyglądają bardzo podobnie. Z tym, że ta z Kuźniarem była sporo droższa. Biznesmen-podróżnik, jak nazywał go w swym tekście Molga, brał według dziennikarza ponad 6 tys. zł prowizji.

– Jeśli ktoś porównuje program dwóch różnych wypraw, a nie wie, jak dużą mamy grupę, w jakich warunkach śpimy, gdzie, ile czasu i na co poświęcamy, to może wyciągnąć błędne wnioski – odpiera zarzuty w rozmowie z „Plusem Minusem" Jarosław Kuźniar. I dodaje: – My zabieramy maksymalnie 12 osób, a to znacząco zwiększa koszty w porównaniu z większymi wyprawami – podkreśla. Zapewnia, że jego pomysł na podróżowanie jest oryginalny, bo choć tramping w Polsce istniał już wcześniej, on jako pierwszy na poważnie stawia na wycieczki po wiedzę, a nie po zabawę. Chce wciągnąć do branży nowych ludzi, niekoniecznie licencjonowanych przewodników, ale takich, którzy patrzą na dane tereny i kulturę nietuzinkowo, świeżo. Mają stamtąd żony, studiowali tam, znają kraj od podszewki, ale nie chcą współpracować z pierwszym lepszym biurem podróży. Możemy się domyślać, że Kuźniar ma argumenty, jak przekonać ich do współpracy. Na przykład Karola Wójcickiego od gwiezdnej podróży na Islandię. Popularyzator nauki szukał biura, z którym mógłby zorganizować taką wyprawę. Wybrał właśnie współpracę z Kuźniarem.

Paweł Cywiński opisuje „Plusowi Minusowi", jak ważną postacią w procesie poznawania świata jest pilot, przewodnik. To on opowiada, co jest dobre, a co złe, co jest prawdą, co fałszem. Do tego kreuje oczekiwania turystów, więc to od niego zależy, na ile turysta będzie zaburzał świat lokalnych mieszkańców, na ile odpowiedzialnie będzie obcował z przyrodą. Opowieści Kuźniara o nowych, niezblazowanych przewodnikach, lepiej znających się na rzeczy, traktuje jednak z przymrużeniem oka, choć dostrzega w nich pewien pozytyw. – Skoro Jarosław Kuźniar tak o tym opowiada, to znaczy, że tego oczekują klienci. To dobrze, bo znaczy to, że polscy turyści stają się coraz bardziej świadomymi konsumentami – ocenia orientalista. – Na Zachodzie – dodaje – podobne zmiany zaszły lata temu. Tam klient jest gotowy zapłacić nawet 17 proc. więcej za wycieczkę, jeśli zaplanowana zostanie ona w sposób bardziej etyczny.

Ale Go For World to nie tylko biuro podróży, lecz przede wszystkim projekt. Modne słowo, ale pasuje jak ulał. To także portal podróżniczy, platforma wymiany doświadczeń dla globtroterów itd.

Strona portalu wygląda świetnie. Można na niej znaleźć dobrze napisane artykuły, nowocześnie skomponowane z filmami i zdjęciami – najwyższy poziom internetowego dziennikarstwa. Jarosław Kuźniar osobiście przeprowadza wywiady, czasami robi je nawet na żywo. Każda wyprawa jest szczegółowo opisana. Generalnie – marketing pierwsza klasa. We wszystkim pomaga mu Danuta Awolusi, młoda blogerka, pisarka, wokalistka gospel i copywriterka, która na swojej stronie internetowej chwali się, że stworzy artykuł na każdy temat: ekspercki, merytoryczny, lifestyle'owy. Rzeczywiście ma talent.

Tylko że gdzie tu biznes? Na portalu można wprawdzie kupić potrzebne na wyprawę markowe artykuły, takie jak kurtki, bluzki, zabawki dla dzieci, a nawet aromatyczną herbatę, ale reklam brak. Skoro Kuźniar się zarzeka, że nie pobiera od klientów horrendalnej prowizji, a wyprawy organizuje dla niewielkich grup, to jak zarabia? – Ruszamy właśnie z pierwszą wyprawą nowego typu. Mamy pewien pomysł, by to się kręciło. Chcemy, by spokój finansowy zapewniał nam klient biznesowy, a zarobione w ten sposób pieniądze będziemy inwestować w rozwój oferty dla podróżników indywidualnych – mówi nam Kuźniar.

Czyli chodzi o wycieczki opłacane przez firmy. Istna żyła złota w branży turystycznej.

Łowy dla prezesa

Jeśli nigdy nie słyszeliście o tzw. incentive travels, to znaczy, że nie pracujecie w poważnej korporacji. Bo co o prestiżu firmy świadczy lepiej niż to, na jak porządne chlanie potrafi wysłać swoich najlepszych pracowników? Ameryka Środkowa, Afryka? Proszę bardzo. To żart, drobna prowokacja, ale wycieczka-nagroda naprawdę wpisana jest w system zachęt pracowniczych praktycznie w każdej dużej firmie w Polsce.

Incentive po angielsku znaczy właśnie „zachęta". Na takie firmowe wyjazdy jeżdżą wszyscy. Oczywiście nie wszyscy pracownicy, bo zazwyczaj jadą ci, którzy sprzedali najwięcej sedesów czy pralek. Ale jadą wszyscy travelbryci. Tu są największe pieniądze. Kilka dni niekończącej się balangi i spokojnie można zarobić kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Choć na takiej wycieczce gwiazdy w zasadzie nie są potrzebne. Często też niczego szczególnego się od nich nie wymaga – niech piją, jedzą i bawią się z resztą.

Inaczej rzecz się ma podczas przetargu. Organizacja incentivów wygląda tak: firma rozpisuje przetarg. Wygrywa to biuro, które zaproponuje lepszą wycieczkę, niekoniecznie tańszą, bo koszty i tak będą olbrzymie. O wygranej może przesądzić lepsza gwiazda i ciekawsze atrakcje z nią związane. Nie muszą to być nawet podróżnicy. Jeśli firma zamarzyła sobie, by w ramach integracji pobawić się w jakiś teleturniej, to dlaczego nie ściągnąć jego prawdziwego prowadzącego? Hulaj dusza, piekła nie ma...

Dlatego gdy już biuro podróży czy tzw. firma eventowa przetarg wygra i pieniądze za incentive spłyną na jej konto, gwiazdy właściwie mogłoby na wycieczce nie być. Słychać zresztą opowieści o niektórych travelbrytach (oczywiście niepotwierdzone i z pewnością rozsyłane przez zazdrosną konkurencję), że zamiast na całe turnusy lecą oni do Indonezji czy innej Brazylii jedynie na kolację, napić się z pracownikami, poopowiadać chwilę o swoich przygodach, porobić fotki, najlepiej selfie, a co bardziej obytym podpisać swoje książki. Później z powrotem w samolot i do Polski...

Incentivy trudno lubić, bo nie jeżdżą na nie ludzie naprawdę zainteresowani danym krajem, lecz często osoby kompletnie przypadkowe. W oczach wielu podróżników chodzi im tylko o to, by za darmo się nażreć i nachlać. Ale co zrobić? Nie po to travelbryci latami pracowali na swoją markę, by potem lekkomyślnie odrzucić tak łatwy sposób zarobku.

Kuźniar na sugestię, że jego nazwisko w takich przetargach musi robić furorę, twierdzi, że wcale tak nie jest. Mówi, że stara się przekonać firmy do poważniejszej formy wyprawy. Ale gorzko też dodaje, że na razie takie pomysły nie znajdują uznania w oczach menedżerów.

Do zmiany podejścia próbuje namawiać także Paweł Cywiński, który organizuje w firmach szkolenia, jak bardziej odpowiedzialnie planować wyjazdy. Zdradza, że organizatorzy incentivów czasem wręcz pogardzają swoimi klientami. Ale to znakomity zarobek dla ich firm. – Jeśli przy wycieczkach all inclusive marża oscyluje w granicach 3–5 proc., a przy wyjazdach trampingowych dla ok. dziesięciu osób jest w granicach 10–15 proc., to przy incentive travels marża biura podróży sięga niekiedy 40 proc.! – mówi Cywiński. I dodaje: – Można się tylko domyślać, jak ta prowizja wygląda, gdy panowie prezesi wymarzą sobie polowanie na jakieś rzadkie zwierzę. Marża wtedy dochodzi pewnie i do 80 proc... – żartuje orientalista.

Łowy z kimś znanym? Podrzucam pomysł: polowanie z Wojciechem Cejrowskim na lemingi w wielkomiejskiej dżungli Miasteczka Wilanów. Nie żądam wysokiej prowizji.

Raper z krokodylem

W turystyce jeszcze wiele może się zmienić. Gwiazdy tradycyjnych mediów z roku na rok bledną. Pieniądze coraz częściej przepływają z telewizji do internetu. A przecież youtuberzy, letsplayerzy (popularni gracze komputerowi) czy szafiarki (internetowe znawczynie mody) także kochają podróżować. Albo zaraz pokochają.

Fenomenem w polskiej sieci jest raper Quebonafide, pierwszy travelbryta ery internetu. Po świecie zaczął jeździć bez wielkich budżetów sponsorskich, bez biznesplanu. Za pieniądze zarobione za wydaną własnym sumptem płytę. Za gaże z koncertów. Na wyjazdy zabierał ze sobą – mówiąc rapowym językiem – ziomków z ekipy, czyli bliskich kumpli, którzy zawsze wspierali go w muzycznej karierze. Zaczął o takich eskapadach pisać rapowe teksty, na wojażach zaczął nagrywać dość amatorskie teledyski. Z czasem poszedł dalej. Dziś tworzy zaangażowane piosenki o konkretnych miejscach, które zainspirowały go do przemyśleń. Quebo jest z wykształcenia filozofem.

Ta pasja przerodziła się w duży projekt. W tym roku w Tajlandii we współpracy z koncernem Red Bull nakręcił wysokobudżetowy teledysk do piosenki „Oh My Buddha". Wszystko w ramach prac nad nowym albumem „Egzotyka", przygotowywanym, jak sam raper zapowiada, na siedmiu kontynentach, podczas podróży dookoła świata.

Rapera udało mi się złapać w Australii, gdzie trafił prosto z Nepalu i Japonii. Na kilku niedawno udostępnionych zdjęciach na Instagramie pozuje w paszczy krokodyla (mam nadzieję, że sztucznego) czy udaje, że boksuje z kangurami. Odpisał drogą elektroniczną na kilka pytań. Podróże to dla niego przede wszystkim przełamywanie barier, lęków i chęć zdobywania wiedzy. Niesamowicie go to uzależniło. Czy myślał, by w taką podróż zabrać kiedyś obcych ludzi, którzy np. są jego fanami? „Mam pewien pomysł z tym związany, którego nie chcę na razie zdradzać. Mam nadzieję, że niebawem dam mu się rozwinąć" – odpowiedział tajemniczo.

A Quebonafide nie jest jedyną gwiazdą internetu, która może w branży turystycznej sporo namieszać.

Strefa dla cebulaka

Jest też druga strona medalu. Nie wszyscy turyści oczekują oryginalnych, wymagających czy niebezpiecznych wypraw. Nie wszystkich stać na wczasy z ulubionym celebrytą. Niektórzy nie znają języka, boją się wyjechać za granicę nawet z przewodnikiem albo nie chcą zwiedzać, tylko w spokoju odpocząć po ciężkiej pracy. Dla wielu tydzień wakacji to jedyny moment w roku, by odetchnąć pełną piersią. Do tej pory wakacyjną strefę komfortu znajdywali oni głównie nad polskim morzem. Dziś chce się nimi zaopiekować biuro Rainbow Tours, które już zeszłego lata przetestowało projekt polskiej wioski w greckiej miejscowości Kokkino Nero. Na przyszły rok zapowiada zorganizowanie w Grecji i w Chorwacji całych polskich stref. To mają być tanie wczasy dla wszystkich, których nie stać na fanaberie klasy średniej. Jeśli chętnych będzie wielu, biuro może zaoferować im tygodniowe wyjazdy już od 800 złotych z przelotem.

„Znam te opowieści, jak to turyści chcą podczas wakacji za granicą zwiedzać, obserwować ludzi, wtopić się w otoczenie... Nasze doświadczenia podpowiadają, że takich gości jest stosunkowo niewielu. Zdecydowana większość chce odpoczywać w otoczeniu innych ludzi i czują się dobrze, jeśli mają kontakt z rodakami, dotyczy to również dzieci" – mówiła niedawno w „Rzeczpospolitej" Emilia Bratkowska, dyrektor działu produktu i marketingu biura podróży Rainbow.

Wiadomość o polskich strefach została przez wielu momentalnie wyśmiana. Znowu słychać było chamofobiczne argumenty o naszym braku kultury, obycia, wieśniactwie. Ci, których oburza pomysł tanich stref dla „Polaków cebulaków", na szczęście mogą jechać na wakacje z Kuźniarem. Skoro to, co polskie, jest tak żenujące – go for world.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W mieście przywita nas łuk triumfalny o 7 metrów wyższy od paryskiego. Już drugiego dnia zaplanowano obowiązkowe zwiedzanie Pałacu Słońca, który jest zarazem mauzoleum. W środku poszukamy dyplomów i odznak, którymi uhonorowano polskich dyplomatów. Później w programie jest zbudowana wysiłkiem całego narodu Tama Morza Zachodniego, następnie przygraniczna strefa zdemilitaryzowana. Będzie też czas na zakup pamiątek, czyli propagandowych kartek pocztowych, plakatów i znaczków, oraz na trening przed maratonem. Tak, maratonem, bo na początku kwietnia ze stadionu Kim Ir Sena rusza maraton. Pobiegniemy ulicami Pyongyang, głównie Mangyongdae, największej z 19 dzielnic stolicy, w której urodził się Wieczny Prezydent. Jasne, w końcu kto dziś nie biega? A nawet jeśli ktoś taki się uchował, to jest jeszcze opcja półmaratonu, a nawet biegu na 10 km. Dyszkę to może i pobiegnie z nami sam Kim Dzong Un. Choć i tak nie byłoby to największą atrakcją wyjazdu. Do Korei Północnej zabierze nas w końcu nasz ulubiony prezenter – wcześniej telewizyjny, dziś internetowy – Jarosław Kuźniar.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów