Chrabota: Kto zastąpi Amerykanów na świecie

Nie wiem, co może oznaczać dziś amerykański izolacjonizm, ale mam powody, by się go bać.

Aktualizacja: 10.12.2016 12:31 Publikacja: 09.12.2016 23:01

Fotorzepa/Maciej Zieniewicz

Fotorzepa/Maciej Zieniewicz

Foto: Fotorzepa

Jeśli miałby oznaczać to samo, co myślał na ten temat George Washington, a za nim John Quincy Adams czy James Monroe, byłoby to porównywalne z próbą przywracania dziś w Europie haseł z czasów krucjat. Coś się jednak bowiem wydarzyło od roku 1823, kiedy to Monroe rzucał hasło „Ameryki dla Amerykanów", a jednym z fundamentów polityki zagranicznej ogłaszał nieingerowanie w wewnętrzne sprawy państw europejskich.

Wydarzyły się pierwsza wojna, na której frontach ginęli w Europie amerykańscy żołnierze, traktat wersalski, druga wojna, plan Marshalla, wojna w Korei, Wietnamie. O Afganistanie i Iraku nie wspominając. Innymi słowy, niedługo minie sto lat, od kiedy Stany Zjednoczone Ameryki robią wszystko, co w ich mocy, by sprzeniewierzyć się przynajmniej części historycznej doktryny Monroego.

Z korzyścią dla świata oczywiście. Co więcej, Stany Zjednoczone są fundamentem umów międzynarodowych stojących w jawnej sprzeczności z literalnym brzmieniem doktryny Monroego, od porozumienia NAFTA zaczynając, a kończąc na NATO. Jak więc można rozumieć postulat izolacjonizmu we współczesnym brzmieniu? W czasach pomieszania pojęć przez pewnego dewelopera z Manhattanu nie jest to łatwe, ale wciąż możliwe.

Po pierwsze, nie należy się bać wypowiedzenia tradycyjnych porozumień, zwłaszcza tych, które gwarantują ojczyźnie westernu uprzywilejowaną pozycję. Stany Zjednoczone mają ją zagwarantowaną traktatowo zarówno na własnej półkuli (NAFTA), jak i w sojuszu północnoatlantyckim. NATO, które jest tarczą bezpieczeństwa między innymi dla Polski, w pierwszej kolejności chroni interesy amerykańskie. Kiedyś był to alians wymierzony w zagrożenie sowieckie. Dziś chroni Amerykę, która gra główną rolę w zglobalizowanym świecie. Jak łatwo Waszyngton potrafi wykorzystać sojusz (lub jego członków) do ochrony własnych interesów, przekonaliśmy się w przypadku obu inwazji, na Irak i na Afganistan. Czyż USA nie były ich inspiratorem?

W tej sprawie nie ma żadnych wątpliwości. Paradoksalnie równie ważnym dowodem takiego rozumienia pierwszeństwa własnych interesów była i wciąż jest Syria. Stany Zjednoczone nie interweniowały w Syrii przeciw reżimowi Baszara Asada nie ze względu na jakąś domniemaną słabość polityczną Baracka Obamy, ale ze względu na brak realnych interesów w dolinie Orontesu. Jestem przekonany, że gdyby Syria dysponowała rezerwuarem gazu lub ropy bądź stanowiła realne zagrożenie dla Izraela, Obama by uderzył. Po konsultacjach z Tel Awiwem taka kwestia jednak się nie pojawiła. Zabrakło więc argumentów dla amerykańskiej opinii publicznej, które mogłyby uzasadnić zaangażowanie militarne USA. Skutek? Wojna trwa po dziś dzień, a jedynymi jej beneficjentami są Rosjanie.

Inaczej wygląda sprawa Stanów Zjednoczonych w roli „światowego policjanta". Ta nie tylko może się skończyć, ale właściwie już została porzucona. Rozstrzygnęły względy ekonomiczne. Amerykanie po prostu uznali, że ich gospodarka nie jest w stanie udźwignąć polityki globalnego tonowania konfliktów. W tym sensie doktryna Monroego, a więc skupienie uwagi na kontroli stabilności obu Ameryk, znów jest aktualna. Tym właśnie tłumaczę sobie choćby próbę ożywiania relacji na linii Waszyngton–Hawana. W Stanach dominuje przekonanie, że Kuba i tak szybko będzie amerykańska. Nawiązanie kontaktów dyplomatycznych i infiltracja wyspy tylko ten proces przyspieszą.

Inaczej z czystą ekonomią, choć próba jej separowania od światowej polityki musi się wydawać karkołomna. Stany w gruncie rzeczy zawsze w tej kwestii miały i mają wybór. Otwierać się na świat czy zamykać? Przeżywaliśmy już i jedno, i drugie. Co jest w głowie Trumpa? Trudno rozstrzygnąć. Pewne jest tylko, że jeśli chce ożywić prywatne inwestycje w Stanach, będzie zmuszony do aktywniejszej polityki celnej. Ożywienie bowiem gospodarki w USA przy równoczesnej likwidacji barier (niższe podatki, aktywniejsza polityka koncesyjna, deregulacja) musi oznaczać przekierowanie inwestycji kapitałowych do wewnątrz kraju.

Dotąd, ze względu na lokalne koszty pracy, wynoszenie kapitału za granicę było gwarantem większych zysków. Żeby zatem kapitał został w USA, na granicach trzeba by było wznieść istny firewall. Czy to możliwe? Tak. Czy ryzykowne? Tak, bardzo. Ale niewątpliwie możliwe.

I na koniec sprawa dla mnie subiektywnie bardzo ważna. Przez wiele dekad Stany Zjednoczone czuły się moralnie zobowiązane do eksportu demokratycznych wartości. Szły na to pieniądze publiczne i spory wysiłek waszyngtońskich elit. Izolacjonizm może oznaczać, że kurek z wartościami zostanie zakręcony. A świat będzie uboższy o ten wielki jankeski wysiłek krzewienia demokracji. Czy coś go zastąpi? Obawiam się, że tak. Fizyka mówi, że natura nie cierpi próżni.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jeśli miałby oznaczać to samo, co myślał na ten temat George Washington, a za nim John Quincy Adams czy James Monroe, byłoby to porównywalne z próbą przywracania dziś w Europie haseł z czasów krucjat. Coś się jednak bowiem wydarzyło od roku 1823, kiedy to Monroe rzucał hasło „Ameryki dla Amerykanów", a jednym z fundamentów polityki zagranicznej ogłaszał nieingerowanie w wewnętrzne sprawy państw europejskich.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy