Jeśli miałby oznaczać to samo, co myślał na ten temat George Washington, a za nim John Quincy Adams czy James Monroe, byłoby to porównywalne z próbą przywracania dziś w Europie haseł z czasów krucjat. Coś się jednak bowiem wydarzyło od roku 1823, kiedy to Monroe rzucał hasło „Ameryki dla Amerykanów", a jednym z fundamentów polityki zagranicznej ogłaszał nieingerowanie w wewnętrzne sprawy państw europejskich.
Wydarzyły się pierwsza wojna, na której frontach ginęli w Europie amerykańscy żołnierze, traktat wersalski, druga wojna, plan Marshalla, wojna w Korei, Wietnamie. O Afganistanie i Iraku nie wspominając. Innymi słowy, niedługo minie sto lat, od kiedy Stany Zjednoczone Ameryki robią wszystko, co w ich mocy, by sprzeniewierzyć się przynajmniej części historycznej doktryny Monroego.
Z korzyścią dla świata oczywiście. Co więcej, Stany Zjednoczone są fundamentem umów międzynarodowych stojących w jawnej sprzeczności z literalnym brzmieniem doktryny Monroego, od porozumienia NAFTA zaczynając, a kończąc na NATO. Jak więc można rozumieć postulat izolacjonizmu we współczesnym brzmieniu? W czasach pomieszania pojęć przez pewnego dewelopera z Manhattanu nie jest to łatwe, ale wciąż możliwe.
Po pierwsze, nie należy się bać wypowiedzenia tradycyjnych porozumień, zwłaszcza tych, które gwarantują ojczyźnie westernu uprzywilejowaną pozycję. Stany Zjednoczone mają ją zagwarantowaną traktatowo zarówno na własnej półkuli (NAFTA), jak i w sojuszu północnoatlantyckim. NATO, które jest tarczą bezpieczeństwa między innymi dla Polski, w pierwszej kolejności chroni interesy amerykańskie. Kiedyś był to alians wymierzony w zagrożenie sowieckie. Dziś chroni Amerykę, która gra główną rolę w zglobalizowanym świecie. Jak łatwo Waszyngton potrafi wykorzystać sojusz (lub jego członków) do ochrony własnych interesów, przekonaliśmy się w przypadku obu inwazji, na Irak i na Afganistan. Czyż USA nie były ich inspiratorem?
W tej sprawie nie ma żadnych wątpliwości. Paradoksalnie równie ważnym dowodem takiego rozumienia pierwszeństwa własnych interesów była i wciąż jest Syria. Stany Zjednoczone nie interweniowały w Syrii przeciw reżimowi Baszara Asada nie ze względu na jakąś domniemaną słabość polityczną Baracka Obamy, ale ze względu na brak realnych interesów w dolinie Orontesu. Jestem przekonany, że gdyby Syria dysponowała rezerwuarem gazu lub ropy bądź stanowiła realne zagrożenie dla Izraela, Obama by uderzył. Po konsultacjach z Tel Awiwem taka kwestia jednak się nie pojawiła. Zabrakło więc argumentów dla amerykańskiej opinii publicznej, które mogłyby uzasadnić zaangażowanie militarne USA. Skutek? Wojna trwa po dziś dzień, a jedynymi jej beneficjentami są Rosjanie.