Prezydent Rosji świetnie wie, że podjęcie działań zbrojnych byłoby dla zachodniego świata nie do przyjęcia. Spowodowałoby nie tylko oczywiste nasilenie bolesnych sankcji, ale też pełną izolację Rosji na forum międzynarodowym. A na to – z braku potencjalnych sojuszników – pozwolić sobie nie może.
To zresztą charakterystyczne dla kremlowskiego reżimu, że wszystkie przypadki gwałcenia międzynarodowego ładu starał się zawsze ubierać w szatki działań „legalnych" lub „sprowokowanych". To pozwalało polaryzować stosunek do nich na forach międzynarodowych. Przeciwnicy i tak krytykowali, ale sojusznicy dostawali pretekst, by przyjmować narrację Moskwy. W przypadku zajęcia Osetii Południowej była to odpowiedź na działania militarne podjęte przez Tbilisi. Na Krymie – obrona lokalnej autonomii. W Donbasie ochrona ludności rosyjskiej przed zagrożeniami będącymi rzekomym skutkiem destabilizacji państwa.
W przypadku ostatniego konfliktu, gdyby miał spowodować jakąś aktywność militarną, żadna „legalność" nie wchodziłaby już w grę. Podobnie jak manewr z zielonymi ludzikami, którzy mogliby się nagle pojawić na przykład w Mariupolu. Ten scenariusz świat zna już doskonale, więc nikt na neutralność Moskwy nie dałby się nabrać. A więc o co chodzi? W odleglejszej perspektywie cel zapewne jest jeden. Ten sam co zawsze. Przywrócenie status quo z czasów sowieckich, a więc wciągniecie Ukrainy na moskiewską orbitę, a jeśli byłoby to niemożliwe, stopniowa parcelacja kraju. W takim scenariuszu pierwszy krok to korytarz z Donbasu na Krym, a kolejne – coraz bliższe związki okręgów wschodniej Ukrainy z „macierzą" i na koniec wyodrębnienie kadłubowego tworu państwowego zachodniej „banderowskiej" Ukrainy w jakimś efemerycznym związku z Europą.
To jednak scenariusz na wiele lat, może nawet dekady. Na dodatek bardzo niepewny, bo zakładający rozkład Unii Europejskiej i NATO oraz skokowe wzmocnienie Rosji, co nie jest dziś ani pewne, ani nawet prawdopodobne. Jest więc jeszcze scenariusz krótkoterminowy, który polega na rozchybotaniu i tak z trudem płynącej łódki ukraińskiej państwowości. To ciągła presja polityczna ze wschodu, straszenie konfliktem zbrojnym, biedą, anarchią i destabilizacją. Miałaby wprowadzić ukraińskie społeczeństwo w stan permanentnej psychozy i wzmocnić tęsknotę za status quo ante. Zarazem uderzyć w proreformatorskich okcydentalistów z Kijowa. Obalić układ polityczny wyłoniony po Majdanie i przywrócić władzę politykom w stylu Janukowycza.
Kluczem do odpowiedzi na pytanie o sukces takiego scenariusza jest stan świadomości narodowej Ukraińców zmęczonych latami wojny w Doniecku i nieodwracalnością sytuacji na Krymie. Czy konflikt z Rosją stał się w istocie czynnikiem narodotwórczym – co słyszymy często w Kijowie – i wzmocnił tożsamość narodową? Czy przeciwnie, nasilił podziały, osłabił morale i przekonanie o przyszłości państwa? Trudno na ten temat wnioskować bez porządnych badań, niemniej z tego, co wiemy, prozachodnia orientacja Ukraińców nie jest wcale tak solidna, jak nam się w Warszawie czy Berlinie wydaje.