Ostatnich 12 miesięcy to czas, w którym wydarzyło się wiele niezwykle symbolicznych protestów politycznych. Jeśli spojrzymy na nie równocześnie, dostrzeżemy, że są symptomem większego i niebezpiecznego zjawiska. Okupacja sejmowej mównicy przez posłów opozycji, wielotysięczne protesty na ulicach miast przeciwko reformie sądownictwa, głodówka młodych lekarzy walczących o lepsze warunki pracy w służbie zdrowia, dramatyczny akt samospalenia Piotra Szczęsnego przed Pałacem Kultury w proteście przeciw rządom PiS czy marsz ulicami stolicy 11 listopada, którego część uczestników – prócz tych, którzy przyszli cieszyć się z odzyskanej niemal sto lat temu niepodległości – wykrzykiwali swój gniew i nienawiść do innych narodów i ras – to wszystko erupcje jakiegoś głębszego społeczno-politycznego zjawiska.
Co się stało, że nie potrafimy już „normalnie" protestować? „Normalnie", bo przecież protesty od zawsze są elementem krajobrazu polskiego społeczeństwa. Również głodówki nie są niczym nowym w naszej rzeczywistości. Marsze z radykalnymi hasłami też się zdarzały. Z historii dalszej, ale też z czasów poprzednich rządów, znamy także przypadki samospalenia. Jednak nagromadzenie takich wydarzeń w ostatnich dniach może już wskazywać na poważną chorobę naszego życia publicznego. Czy nie jest tak, że ludzie uciekają się do radykalnych form zwrócenia uwagi na swój punkt widzenia, gdyż nie widzą innego sposobu wypowiedzenia swojego zdania? Czy tam, gdzie zawodzą inne metody społecznej komunikacji, gdy erozji uległa prawdziwa debata społeczna, pozostaje tylko chwytanie się metod radykalnych? Może nie potrafimy już normalnie protestować, bo przestaliśmy umieć ze sobą rozmawiać?
Kryzys liberalnej demokracji
Radykalizacja metod artykułowania swoich poglądów jest wyrazem frustracji. Wynika z niewiary w to, że system da się zmienić normalnymi metodami odwołującymi się do reguł liberalnej demokracji. Piotr Szczęsny podpalił się prawdopodobnie dlatego, że nie wierzył w to, by cokolwiek innego sprawiło, że jego postulaty polityczne zostaną zauważone. Młodzi lekarze zaryzykowali swoje życie, walcząc o poprawę warunków pracy w służbie zdrowia, dlatego że stracili wiarę w to, że normalnymi metodami – strajkiem, negocjacjami itp. – uda im się osiągnąć swoje cele. Narodowcy szli przez Warszawę, wznosząc pełne agresji hasła odwołujące się do ideologii rasistowskich, radykalnie nacjonalistycznych, antykomunistycznych czy antysemickich, ponieważ nie widzą innego sposobu artykulacji swoich postulatów. W ich wizji świata procesy degeneracji cywilizacji, kultury – ale też czystości rasy – zaszły tak daleko, że debaty i kluby dyskusyjne nie wystarczą. Uznali więc, że trzeba swoje zdanie wykrzyczeć na ulicy, trzeba zrobić wrażenie, dać namiastkę wspólnoty w wielotysięcznym marszu. Również wakacyjne protesty, podczas których tysiące młodych Polaków wyszły na ulice, były – podobnie jak Marsz Niepodległości – wielkim aktem niewiary w proces demokratyczny. Wszak przeciwnicy ustaw o sądownictwie uznali, że tylko masowe wystąpienie przeciw projektom PiS jest w stanie wpłynąć na bieg wydarzeń, że tradycyjnie kanalizujące polityczny protest ugrupowania opozycyjne nie są w stanie tego zrobić.
Mówimy o zjawisku, które nie jest jednak typowo polskie. Podobne problemy mają społeczeństwa wielu krajów rozwiniętych. To efekt kryzysu liberalnej demokracji, która od drugiej wojny światowej zdominowała Zachód, a po upadku żelaznej kurtyny miała nas zawieść do końca historii. W Polsce mogliśmy obserwować erozję tego modelu w przyspieszonym tempie, imitując pewne zachodnie metody rozstrzygania sporów zbiorowych, które nie zdążyły się jednak wystarczająco zakorzenić i popadły w kryzys, zanim weszły nam w krew. A wstrząsy polityczne, których intensyfikację obserwujemy w ciągu ostatniej dekady, tylko ten kryzys nasilają. Dlatego warto się zastanowić nad tym, co się stało ze społeczną komunikacją i w Polsce, i w zachodnich demokracjach liberalnych.
A miało być tak pięknie
Zauroczenie liberalną demokracją, w całym zachodnim świecie, wynikało z tego, że dawała ona obietnicę organizacji państwa i społeczeństwa, które ma zdolność do rozładowywania społecznych i politycznych napięć metodami pokojowymi. Wbudowane w niego wentyle bezpieczeństwa pozwalały rozwiązywać konflikty i równoważyć polityczne racje. W XIX wieku Alexis de Tocqueville jako jeden z warunków takiego funkcjonowania liberalnej demokracji uznał istnienie społeczeństwa obywatelskiego. Nie tylko chroni ono obywateli wolnych państw przed autorytarnymi zakusami władzy, ale też jest narzędziem, dzięki któremu mogą być artykułowane rozmaite problemy, interesy i napięcia. Na tym polegał sens zrzeszania się obywateli w stowarzyszenia, działania w samorządzie, włączania się w działalność partii politycznych. Miało to zapewnić społeczny spokój. Tocqueville – dziecko oświecenia – wierzył w wielką rolę prasy czy debaty publicznej, dzięki której różne myśli mogą się rozprzestrzeniać zarówno w różnych warstwach społecznych, jak i w różnych częściach kraju.