Nie wymagajmy w końcu od siebie za wiele, skoro braterstwo jest powszechne, to przecież nie można znać całej rodziny. Dookoła panuje szum wielu języków, nie wszystko rozumiesz, ale doskonale pojmujesz sens – uśmiech i optymizm promieniujące z twarzy zastępują tłumacza. Co chwila rozbrzmiewają śpiewy (nie było chyba w historii Kościoła dokumentu tak obficie korzystającego z muzycznej metaforyki), każdy zabiera głos, dodaje coś od siebie, a wszyscy pozostali kiwają z aprobatą głowami. Jest pięknie, po prostu cudownie. Atmosfera szacunku i porozumienia koi skołatane wszystkim, co dzieje się za oknem, nerwy. Więc skąd ten cholerny niepokój; natrętna, niedająca się odpędzić myśl, że o kimś zapomnieliśmy? Wreszcie twój wzrok pada na górę stołu. Tylko jedno, za to honorowe miejsce pozostaje puste. Szarpiesz siedzącego obok brata za rękaw i pokazujesz palcem na opuszczone krzesło. „Aaa, ojciec. – słyszysz w odpowiedzi – No tak, coś mu wypadło. Ale to nic, wpadnie kiedy indziej".