W tamtej kadencji Sejmu AWS wprowadziła dwa nowe szczeble samorządowe, co wiązało się z likwidacją 49 małych województw i powołaniem w ich miejsce 16 wielkich. Czy uważał pan, że to dobra zmiana?
Byłem dość daleko od tej reformy, ale prawdę mówiąc, obawiałem się, że Elbląg, miasto wojewódzkie, które miało stać się powiatowym, straci na tej reformie. I tak się stało. Z punktu widzenia zrównoważonego rozwoju to był kiepski ruch. Niestety, miasta wojewódzkie zasysają większość środków i kompetencji, a powiatowe zostają z niczym. To jest zresztą pochodna stosunków na poziomie centralnym, gdzie Warszawa w sposób horrendalny dominuje nad resztą kraju. Twierdzę, że warszawiacy pod względem mentalnym, materialnym i wieloma innymi nie są mieszkańcami Rzeczypospolitej. To jest zupełnie inny świat niż reszta Polski. Wszystko, co jest istotne, musi być w Warszawie. Pamiętam czasy, nie takie zamierzchłe, kiedy koncerny swoje kierownictwa miały w miejscu działania. Browar EB z Elbląga miał kierownictwo w Elblągu. Dzisiaj kierownictwo browaru jest w Warszawie. To samo tyczy się wszystkich innych firm i całego kraju. I zapewniam, że nie jest to dobre dla Polski.
W 1999 roku SLD przekształcił się w jednolitą partię. Popierał pan ten ruch?
Tak. To usprawniało proces podejmowanie decyzji i w ogóle funkcjonowanie partii. W 2001 roku SLD zdobył władzę z bardzo wysokim poparciem m.in. dlatego, że uniknęliśmy walk frakcyjnych. Tak więc do pewnego momentu to funkcjonowało dobrze. Psuć się zaczęło później.
Gdy w 2001 roku wszyscy liczący się działacze postanowili zostać ministrami?
Część ludzi tak rozumowała. Zawrót głowy od sukcesów występuje we wszystkich partiach politycznych. A po prawdzie nie było się do czego pchać. SLD w 2001 roku przejął rządy w bardzo trudnej sytuacji. Deficyt budżetowy był wysoki, koniunktura gospodarcza nie najlepsza, potrzeby bardzo duże, protesty płacowe coraz liczniejsze. Społeczeństwo liczyło, że SLD da sobie z tym radę, ale nie najlepiej nam to wychodziło.
Przed wyborami w 2001 roku odbyła się duża konferencja, podczas której ekonomiści mówili, że idzie kryzys i trzeba się przygotować na cięcia wydatków.
Byłem na tej konferencji. Sporo pomysłów tam wypracowano. SLD powinien od czasu do czasu zerknąć w tamte opracowania, bo część rzeczy wcale się nie zdezaktualizowała. Wówczas Sojusz miał w swoich szeregach wielu mądrych ludzi.
Czy był gotowy na chude czasy, które nadchodziły?
W każdym razie mieliśmy ich świadomość. Na początku nie było na nic pieniędzy, stąd się wzięły pomysły na ograniczanie dotacji do barów mlecznych czy odebranie zniżki komunikacyjnej studentom. Później się z tego wycofywaliśmy. A najgorsze było to, że ludzie nie wierzyli w pustą kasę.
Przecież na dwa dni przed wyborami parlamentarnymi Leszek Miller przedstawił swoich najważniejszych współpracowników, m.in. Marka Belkę, przyszłego ministra finansów, a ten oznajmił, że trzeba będzie zaciskać pasa.
Wracałem wtedy samochodem z Warszawy z posiedzenia zarządu krajowego partii i słyszę w radiu, że Leszek Miller poinformował ludzi, iż ministrem finansów zostanie Marek Belka. Zmartwiałem. Wiedziałem, że Belka jest kandydatem na to stanowisko, ale wiedziałem też, co może powiedzieć dziennikarzom, gdy spytają go, jak będzie tę swoją funkcję realizować – zaciskamy pasa i ograniczamy wydatki. Mówienie tego przed wyborami to jest odstraszanie wyborców. I tak zresztą się stało. Jestem pewien, że gdyby tej konferencji nie było, to SLD miałby samodzielną większość w Sejmie. Co najmniej dwa punkty procentowe straciliśmy na tej konferencji i w rezultacie musieliśmy dobrać sobie koalicjanta. Drogo nas to kosztowało, bo taki koalicjant zawsze uważa, że dzięki niemu dana formacja sprawuje władzę i stawia wygórowane warunki.
Ta konferencja była błędem?
Merytorycznie nie, ale politycznie to był wielki błąd. Podejrzewałem nawet, że Leszka Millera do ujawnienia nazwiska kandydata na ministra finansów namówił ktoś z obozu prezydenckiego, zmierzając do tego, żeby przypadkiem Miller jako premier nie stał się silniejszy od Aleksandra Kwaśniewskiego. Bo premier, który ma 50-procentowe poparcie w Sejmie, przestaje zależeć od głowy państwa. Może sam rządzić.
To jest uzasadnione podejrzenie, bo później objawiła się szorstka przyjaźń między Kwaśniewskim a Millerem. Sądzi pan, że Aleksander Kwaśniewski w głębi duszy był niespełnionym szefem rządu i dlatego nie lubił Millera?
Nie. Między nimi od zawsze nie układało się najlepiej. Gdy powstała SdRP, w której Leszek Miller był sekretarzem generalnym, a Aleksander Kwaśniewski przewodniczącym, to często toczyli spory. Bywało, że trzeba było długich negocjacji, żeby doszli do porozumienia. A trzeba pamiętać, że była to para najwybitniejszych wówczas polityków, rozumiejących polską rację stanu.
Jak pan odebrał wybuch afery związanej z korupcyjną propozycją Lwa Rywina?
Moim zdaniem do końca nie wyjaśniono tej sprawy. Jestem przekonany, że ani SLD nie miał z tym nic wspólnego, ani Leszek Miller. Zanim zagłosowaliśmy za powołaniem komisji śledczej do wyjaśnienia tej sprawy, na posiedzeniu zarządu krajowego partii pytaliśmy Leszka Nikolskiego i Aleksandrę Jakubowską, czy jest pewność, że SLD z aferą Rywina nie ma nic wspólnego, czy też ktoś może udowodnić coś innego. Otrzymaliśmy odpowiedź, że absolutnie takich dowodów nie ma. Poza tym nie widziałem żadnego sensu w tym, żeby SLD pomagał w sprzedaży czegoś Agorze. Jaki Sojusz miał w tym interes?
Interes sformułował Lew Rywin w rozmowie z Adamem Michnikiem – 17 mln zł, np. na kampanię SLD.
To było niemożliwe. Wybory były już wówczas kontrolowane, obowiązywały limity finansowe. Nie było możliwości wpuszczania takich lewych pieniędzy w kampanię. Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego ta sprawa stała się jednym wielkim aktem oskarżenia pod adresem SLD. Rywin nie miał z nami nic wspólnego poza tym, że znał ludzi z kierownictwa SLD. Ale znał też ludzi mediów, kultury, przedsiębiorców. Był po prostu celebrytą. Tymczasem w tej sprawie ponieśliśmy sromotną klęskę. Pamiętam żenujące zabiegi Leszka Millera, żeby Samoobrona nam pomogła podczas głosowania nad raportem z prac tej komisji. Te słynne słowa skierowane do Andrzeja Leppera „Andrzej, nie rób mi tego". Wszyscy czuliśmy się jak zbite psy. Na dodatek nie wiedzieliśmy za co spadły na nas te razy.
Afera Rywina była początkiem waszego upadku, a końcowym akordem było zmuszenie Leszka Millera do rezygnacji ze stanowiska szefa partii. Popierał pan to?
Byłem za rozdzieleniem funkcji premiera i szefa partii. Rząd się sypał, notowania partii spadały na pysk i uważałem, że trzeba coś zrobić, żeby powstrzymać ten trend. Pamiętam, że leżałem w szpitalu na Wołoskiej, bo miałem drobną operację, kiedy spadł śmigłowiec z Leszkiem Millerem na pokładzie. Ucieszyłem się, że wszyscy przeżyli i pomyślałem, że ta katastrofa może nam pomóc, bo jednak ludzie przychylniej patrzą na poszkodowanych. Guzik. Notowania w ogóle się nie poprawiły. Systematycznie spadały. W rezultacie Leszek Miller odszedł i ze stanowiska szefa partii, i szefa rządu, a premierem został Marek Belka. I rządził świetnie. Rozmawiałem kiedyś z Teresą Lubińską, minister finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, która mi powiedziała, że w życiu nie spodziewała się, iż SLD zostawi budżet w tak dobrej kondycji.
No tak, Marek Belka zostawił następcom 5 mld zł nadwyżki budżetowej. Politycy Sojuszu mieli mu to za złe, bo uważali, że należało wydać te pieniądze w kampanii.
No widzi pani, tym się różnią formacje.
Marek Belka nie był wówczas w żadnej formacji.
Ale miał nasze poparcie.
Nie sądzi pan, że zmuszenie Millera do dymisji to był błąd?
Nie. Jego czas się skończył.
A jak pan oceniał odejście z SLD Marka Borowskiego? Ten rozłam był gwoździem do trumny Sojuszu.
Marek liczył na to, że tworząc nową formację, przejmie wyborców SLD i w ten sposób ocali lewicę. Rozumiałem to, choć trochę miałem mu za złe odejście. Nie wypada uciekać z okrętu, który ledwo unosi się na powierzchni.
Wielu ludzi w SLD miało bardzo złe emocje związane z Borowskim. Czy w takiej sytuacji tworzenie koalicji Lewica i Demokraci, razem z SdPl, nie było z góry skazane na porażkę?
Moim zdaniem nie. Lewica zawsze przegrywała, gdy toczyła wojny ze sobą. Wtedy dążenie do wspólnego działania była celowe. Koalicja Lewica i Demokracji dobrze funkcjonowała w Sejmie. W mediach co prawda oskarżano nas o zdradę, szukanie sojuszników na prawicy, ale to wszystko były błędne oceny. Żałuję, że zdecydowano o zerwaniu tej koalicji. Wyrzucam sobie, że nie było mnie na posiedzeniu zarządu krajowego SLD, kiedy podejmowano tę decyzję. Gdybym był na miejscu na pewno mocno bym protestował i być może znowu bym coś zmienił, ale nie wiedziałem, że ten temat stanie. Szkoda.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Witold Gintowt-Dziewałtowski Spędził w parlamencie pięć kadencji. W 2015 roku nie kandydował do Sejmu ani do Senatu. Dziś jest emerytem. Udziela się w stowarzyszeniu Rzeczpospolita Obywatelska, w którym jest członkiem zarządu.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95