2 września odbyłam w Warszawie niespodziewaną podróż. Nie była to podróż krajoznawcza, ale piesza podróż mostem Poniatowskiego. Przemierzyłam go tego dnia kilka razy tam i z powrotem. Po prostu nie było innego wyjścia, bo most dla wszystkich pojazdów był zamknięty z powodu obecności zagranicznych delegacji i wzmożonego stanu zagrożenia. Nie byłam tam sama. Na wąskim chodniku, idąc w obie strony, próbowało się zmieścić wielu takich jak ja, często głośno narzekając. Najbardziej zawiedzeni i bezradni byli uczniowie, którzy próbowali dostać się na pierwszy dzień szkoły.

Przeważnie wszyscy idący mostem to byli ci, którzy o tej porze siedzą w tramwajach i autobusach. Szli szybko, zmęczeni i przerażeni, że spóźnią się do pracy albo do rodzin. A ja nagle uświadomiłam sobie, że właśnie teraz, osiemdziesiąt lat po wojnie, ta niewygoda jest rodzajem symbolicznej tułaczki. Ilu warszawiaków szło tędy przed zburzeniem mostu 13 września? Ilu szło w poczuciu bezradności, strachu i bez przyszłości? Ilu szło potem dalej bez celu, dźwigając wszystko, co tylko dało się wynieść z domów, których już nie zobaczyli? Ile nocy spędzili w takim marszu?

„Wyszedłem w gwiaździstą noc. Ktoś w ciemności objaśniał drogę: ścieżka na lewo, mostek, szosa. Za chwilę już nic z tego nie pamiętałem, nie było kogo zapytać, zostałem sam" – to początkowy fragment „Wrześniowej nocy" mojego dziadka Jana Parandowskiego. Myślę, że każdego września warto przypominać tę cieniutką książkę, te wspomnienia z czasu wojny. Oto znakomity pisarz, doceniany i tłumaczony na wiele języków, żyjący wygodnie, myśliciel, który delektuje się światem starożytnym, kruchy fizycznie, daleki od wielkich wysiłków, zakłada płaszcz, kapelusz, żegna się z rodziną i idzie w kierunku wojny. Gdzie to jest? Nikt nie wiedział. Wiadomo tylko, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają iść na Wschód. Błąkają się więc po polach, po drogach, głównie nocą, kiedy jest mniej nalotów. Idą w tych swoich kapeluszach, wyrzucając po drodze z kieszeni płaszczy wszystko, co je obciąża. Parandowski wyrzucił klucze jako przedmiot zupełnie abstrakcyjny w takiej sytuacji.

O tym wszystkim myślałam, idąc osiemdziesiąt lat później zatłoczonym mostem Poniatowskiego. Dzień przedtem Niemiec Frank-Walter Steinmeier przeprosił za tę wojnę. Przeprosił bez nawiasów politycznej poprawności. Nie za nazistowskich ideowców, ale za swój naród. To było jednoznaczne i bardzo potrzebne ostatnim żyjącym ofiarom. Przedtem prezydent Duda oskarżył alianckie siły o bierność, o brak reakcji u zarania rodzącej się wojny. Przedstawiciele tych krajów siedzieli na uroczystości, słuchając przemówienia. Nie było tu Donalda Tuska, jednego z najistotniejszych polityków w Europie. Obecny rząd zamierza postawić go przed Trybunałem Stanu. W pierwszym rzędzie natomiast wśród najbardziej wyróżnionych gości zasiadał poseł sprawujący jedynie funkcję prezesa partii. To nie są dobre symptomy. A Zachód, świadomy tego, jest obecny, milczy, a milczenie jest zgodą.

Nie można oczywiście porównać bierności wobec wojny do bierności widocznej na rocznicy tej wojny. Ale to symboliczna bierność przynajmniej dla tych, którzy jak ja nie zgadzają się z rozmontowaniem trójpodziału władzy przez rządzących. Jak to wszystko zrozumieją przyszłe pokolenia? Oto rozmowa, jaką odbyłam z moją ośmioletnią wnuczką: – Wiesz, dzisiaj szłam cztery razy przez most. – Dlaczego? – Bo most jest zamknięty dla pojazdów. Przyjechali najważniejsi ludzie z całego świata.?– Dlaczego? – Bo 1 września była rocznica wojny.?– Co to jest rocznica? – To tak jak urodziny. – Po co świętować urodziny wojny!? – No wiesz, to było ważne. Wczoraj po osiemdziesięciu latach Niemcy nas przeprosiły za tę wojnę. – Czyli następny 1 września już będzie wesoły? – Dlaczego wesoły??– Bo to będzie pierwsza rocznica tych przeprosin!