Ale mówiono, że była pani człowiekiem ministra Mariusza Łapińskiego, który miał bardzo złą prasę. Media uznały go za najbardziej skompromitowanego ministra zdrowia w historii.
Nie zgadzam się z tą oceną. Przede wszystkim nie byłam człowiekiem Łapińskiego. Oczywiście zaczynałam moją pracę w Ministerstwie Zdrowia od współpracy z Mariuszem Łapińskim, bo był pierwszym szefem tego resortu w rządzie SLD–UP. Wcześniej go nie znałam. Pracowałam z nim prawie dwa lata i nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Ceniłam go za to, że wiedział, co chce zrobić. To był pierwszy minister, który rozpoczął porządkowanie spraw związanych z listą leków refundowanych i koncernami farmaceutycznymi. Pierwszy, który w ogóle się do tego zabrał. Z koncernami farmaceutycznymi bardzo trudno się współpracuje, bo myślą o własnych zyskach, natomiast ministerstwo musi reprezentować interes pacjentów. Dlatego z reguły ministrowi i koncernom nie jest po drodze.
Media informowały, że minister faktycznie walczył z koncernami, ale nie ze wszystkimi.
Gdyby się coś takiego działo, tobym o tym wiedziała. Minister Łapiński już po zakończeniu swojej pracy w resorcie opisał swoje przejścia z koncernami farmaceutycznymi w książce. Opisywał m.in., że koncerny zrzucały się na czarny PR, który miał go zdyskredytować. Nie wiem, czy to prawda, ale rzeczywiście wokół niego było wiele kontrowersji. Natomiast jeżeli chodzi o zarządzanie ministerstwem, to trudno mu coś zarzucić. Wszystko w resorcie działało jak trzeba.
Pamięta pani, jak został odwołany?
Oczywiście. Negocjował wtedy z lekarzami z Porozumienia Zielonogórskiego warunki odstąpienia od protestu. Obiecał im dodatkowe środki finansowe, a nie miał do tego prawa.
Ale strajk zażegnał.
Przekazanie dodatkowych pieniędzy musi być uzgodnione z ministrem finansów.
Uważa pani, że słusznie został odwołany? Dziennikarze ironizowali, że został zdymisjonowany w nagrodę za ugaszenie strajku.
Tak to było wtedy komentowane, sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana, ale moim zdaniem decyzja premiera była zasadna.
Następcą Łapińskiego był Marek Balicki, ale między nim a panią nie było chemii.
Prywatnie nie mieliśmy nic przeciwko sobie. Nadal jestem z panem doktorem Balickim w dobrym kontakcie.
Może pani jest z nim w dobrym kontakcie, ale przecież on panią zwolnił z ministerstwa. Skąd się brały te zgrzyty na płaszczyźnie zawodowej?
Nie potrafię powiedzieć. Przeprowadzałam przez Sejm i Senat bardzo wiele ustaw. Marek Balicki był senatorem. Może podczas dyskusji nad konkretnymi rozwiązaniami pojawiły się różnice zdań. Faktem jest, że gdy minister Balicki nastał po ministrze Łapińskim, wręczył mi dymisję.
Z jakimś uzasadnieniem czy bez słowa?
O ile pamiętam, bez szczególnego uzasadnienia, a w domyśle głównym powodem była moja współpraca z ministrem Łapińskim. Tak ja to rozumiałam i inni też. Jeżeli z kimś współpracuję, to jestem wobec niego lojalna. Widocznie Markowi Balickiemu to nie odpowiadało. Ale to nie było dla mnie jakieś trzęsienie ziemi. Byłam posłem i nadal mogłam pracować dla ochrony zdrowia.
Poza tym Balicki przetrwał raptem trzy miesiące na ministerialnym stołku. Odszedł z powodu powołania Aleksandra Naumana na szefa NFZ. To zaufany człowiek Łapińskiego, z którym Balicki nie chciał współpracować.
No tak. Szefa NFZ mianował premier. Minister mógł się z tym zgodzić albo nie. Minister Balicki się nie zgodził i odszedł. Moim zdaniem doktor Nauman świetnie się orientował w problematyce organizacji służby zdrowia, dobrze znał ustawę o NFZ. Był dobrym kandydatem na to stanowisko.
Gdy Balicki złożył dymisję, to pani podobno miała zostać ministrem zdrowia?
Dostałam taką propozycję od premiera Millera. Pamiętam, że przyjechałam z Łodzi do Warszawy, żeby omówić tę sprawę z premierem. W Sejmie już czekali dziennikarze, bo sprawa mojej nominacji przedostała się do mediów i była szeroko omawiana. Akurat naprzeciwko mnie szły dwie posłanki z PO, które zaczęły mówić dziennikarzom, że to będzie fatalny wybór, bo ja nic nie potrafię i jestem człowiekiem Łapińskiego. Po przemyśleniu sprawy uznałam, że to nie jest dobry pomysł, żebym została ministrem.
Wystraszyła się pani dwóch posłanek PO?
Nie wystraszyłam się. Chodziło o atmosferę, która wówczas panowała, bo pierwszy zarzut był taki: jak ministrem może być ktoś, kto pracował z Łapińskim. Gdy następca Marka Balickiego Leszek Sikorski kilka dni później poprosił mnie, żebym wróciła na stanowisko sekretarza stanu, nie miałem nic przeciwko temu. Ale gdybym została ministrem, rozbudziłoby to niepotrzebne emocje wokół resortu. Dlatego zdecydowałam, że lepiej dać sobie spokój. A z ministrem Sikorskim współpracowało mi się dobrze, podobnie jak z ministrem Wojciechem Rudnickim i na koniec z ministrem Marianem Czakańskim. Dla mnie to był okres ogromnej pracy, bo w każdym resorcie dostosowywaliśmy nasze prawodawstwo do prawodawstwa unijnego. Pracowaliśmy po 12 godzin na dobę i nie mieliśmy czasu, żeby śledzić personalne roszady.
Skoro tak, to pewnie nie miała pani czasu śledzić tzw. afery Rywina, czyli korupcyjnej propozycji związanej z ustawą o radiofonii i telewizji?
Niespecjalnie. Ale gdy dziś o tym myślę, to uważam, że wiele rzeczy w tej aferze było podkręconych. Dla nas jako koalicjanta SLD było ważne, że Sojusz bez oporów zgodził się na powołanie komisji śledczej. Uznaliśmy, że nikt tam nie ma niczego na sumieniu. Niestety, w opinii publicznej utrwalił się stereotyp Sojuszu jako partii odpowiadającej za całe zło. To ma do dziś fatalne skutki dla lewicy, bo młode pokolenia działaczy nie chcą mieć nic wspólnego z SLD oraz innymi długo działającymi partiami lewicowymi.
Pani nie uważa, że Sojusz ma zapapraną kartotekę? Przecież pani jest z Łodzi, gdzie rządził słynny Andrzej Pęczak, prawa ręka Leszka Millera, który domagał się prezentów w zamian za ułatwianie interesów.
ak pani słusznie powiedziała, działał w czasie przeszłym. Nie ma go w polityce od lat. Nie uważam, żeby SLD był partią gorszą od innych, jak w każdej dużej partii są tam bardzo różni ludzie. Naturalnie ludzi nieuczciwych należy wykluczać z polityki, ale dotyczy to wszystkich partii. Myślę, że młode partie lewicowe powinny również dążyć do porozumienia na lewicy. Muszą zrozumieć, że nie da się wprowadzić w życie programów lewicowych, jeżeli partie są małe, rozproszone i nie wchodzą do Sejmu.
Z kilkoma przerwami, np wypowiedzieliśmy umowę koalicyjną, gdy Sojusz wystawił Magdalenę Ogórek w wyborach prezydenckich w 2015 roku.
Nie spodobała wam się kandydatka Leszka Millera?
Przede wszystkim ta kandydatura nie była z nami uzgadniana ani nawet przedyskutowana. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy być w koalicji z partią, która stawia nas przed faktami dokonanymi. Ale ostatnio znowu podpisaliśmy porozumienie z SLD. Partie lewicowe powinny ze sobą współpracować. Apelowaliśmy nawet do wszystkich ugrupowań lewicowych, żeby podjęły próbę zawiązania szerokiego porozumienia na lewicy. Być może pod nowym szyldem, niekoniecznie pod szyldem SLD. Zwłaszcza że trzony ideowe są podobne. SLD ma największe struktury na lewicy. Trudno, żeby coś się działo bez ich udziału. To byłoby nielogiczne.
Unia Pracy to taka partia, o której już mało kto pamięta. Ostatni raz zasiadaliście w parlamencie w 2005 roku. Jaki sens ma trwanie w takiej formacji?
Jesteśmy przywiązani do pewnych idei. Staramy się je przekazywać innym, coś robić. Mamy radnych, ludzi na różnych stanowiskach. Niestety, nie ma nas we parlamencie, ale może kiedyś wrócimy do Sejmu.
Chciałaby pani coś jeszcze zrobić w opiece zdrowotnej?
Myślę, że w opiece zdrowotnej jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia. Prosty przykład. W większości aktów prawnych mówiących o funkcjonowaniu ochrony zdrowia podkreśla się, że w systemie pieniądz musi iść za pacjentem, ale tak naprawdę do dzisiaj to nie zostało zrealizowane. Uważam, że to powinno się zmienić.
Dlaczego te pieniądze nie idą z pacjentem?
Nasz system finansowania ochrony zdrowia to system budżetowo-ubezpieczeniowy. Mówiąc najprościej, składki gromadzone przez NFZ powinny być przeznaczone wyłącznie na finansowanie świadczeń zdrowotnych, a wszystkie inne zobowiązania niezbędne do realizacji innych zadań w systemie ochrony zdrowia powinny być finansowane z budżetu państwa. W ostatnich latach wiele zadań płaconych wcześniej z budżetu zostało przesuniętych do Narodowego Funduszu Zdrowia, a pieniądze za tym nie poszły. Gdyby te wydatki były realizowane przez budżet państwa, to w NFZ pieniędzy na świadczenia zdrowotne byłoby więcej. Jest to jeden ze sposobów likwidacji kolejek. Wiadomo, i wynika to z opracowań Światowej Organizacji Zdrowia, że za te pieniądze, które obecnie są w systemie, nie da się dobrze zabezpieczyć pacjenta. Między innymi dlatego nie wszystko się udało i jeszcze jest dużo do zrobienia. Ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że nie ma na świecie kraju zadowolonego ze swojej opieki zdrowotnej i wszyscy ją reformują.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95