Ewa Kralkowska: Dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne jest bardzo dobrym pomysłem

- Myślę, że któryś rząd kiedyś wprowadzi ubezpieczenia dodatkowe. Dotychczasowe pomysły rozbijały się o to, że nikt nie stworzył prawdziwego koszyka usług gwarantowanych - mówi Ewa Kralkowska, wiceminister zdrowia w rządzie Leszka Millera.

Publikacja: 31.08.2018 18:00

Wiceministrowie zdrowia Aleksander Naumann (z lewej) i Ewa Kralkowska oraz szef resortu Mariusz Łapi

Wiceministrowie zdrowia Aleksander Naumann (z lewej) i Ewa Kralkowska oraz szef resortu Mariusz Łapiński (z prawej) w czasie debaty w Senacie nad ustawą o ubezpieczeniu w NFZ, 2003 r.

Foto: PAP, Jacek Turczyk

Plus Minus: Weszła pani do polityki, przystępując do Unii Pracy, dziś partii niszowej. Ciągle pani w niej działa?

Tak. Jest to moja pierwsza i jedyna partia. Zapisałam się do niej w 1994 roku.

A więc na trzy lata przed spektakularną porażką Unii Pracy w wyborach w 1997 roku? Pewnie nie była pani zadowolona, że ta pierwsza partia wypadła z parlamentu?

To prawda. Ale zawsze wychodziłam z założenia, że jeżeli chce się coś robić w życiu publicznym, to trzeba się poddać osądowi wyborów. Jeżeli jest pozytywny, to należy się cieszyć i robić swoje. Jeżeli przegra się wybory, to trzeba to przyjąć z podniesionym czołem.

Unia Pracy w 1997 roku zasłużyła na przegraną?

Tego bym nie powiedziała. Nasi posłowie rzetelnie pracowali w Sejmie przez cztery lata. Uczestniczyli w pracach nad nową konstytucją. Przepis o równym dostępie do świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych był propozycją naszego klubu parlamentarnego, i tym się szczycimy. Nie wiem, dlaczego przegraliśmy wybory. Może mieliśmy złą kampanię, może źle prezentowaliśmy program. Ale wyciągnęliśmy wnioski i w 2001 roku wprowadziliśmy posłów i senatorów do parlamentu. Co prawda w koalicji z SLD, ale jednak.

Część Unii Pracy była przeciwna koalicji z SLD, m.in. wasz pierwszy przewodniczący Ryszard Bugaj.

To prawda, ale byli wśród nas również gorący zwolennicy tej koncepcji. Byłam wtedy w zarządzie partii i pamiętam wielokrotne dyskusje na ten temat. Szczyciliśmy się przecież tym, że jesteśmy partią tolerancyjną, że w naszych szeregach byli ludzie o rodowodzie solidarnościowym i pezetpeerowskim. Ale ta różnorodność sprawiała, że opinie też były różne. Przeważył pogląd, że musimy mieć reprezentację w Sejmie, a z różnych partii, które były na scenie politycznej, do Sojuszu było nam najbliżej. To jednak była i jest partia lewicowa.

No i dzięki tej koalicji pani znalazła się w rządzie. Kto pani zaproponował stanowisko?

Propozycję przekazał mi Marek Pol, nasz lider, który brał udział w rozmowach koalicyjnych i był kandydatem na wicepremiera. Powiedział, że jest taka propozycja, bym została sekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia. Wcześniej byłam lekarzem wojewódzkim w województwie łódzkim, dyrektorem wydziału infrastruktury, radną. I cały czas wykonywałam zawód lekarza. Uważałam, że mam przygotowanie do pełnienia tej funkcji.

A czy jako znawczyni systemu ochrony zdrowia popierała pani pomysł SLD, żeby zlikwidować kasy chorych i wrócić do centralnego dzielenia pieniędzy, czyli powołać Narodowy Fundusz Zdrowia? Politycy solidarnościowi do dzisiaj uważają, że ta decyzja pogrzebała reformę AWS.

Nie zgadzam się z tym. Powołanie NFZ było dobrym wyjściem z bardzo trudnej wówczas sytuacji w ochronie zdrowia. Kasy chorych stanowiły państwo w państwie. W niektórych województwach miały się bardzo dobrze, ale w niektórych były w tak ogromnym zadłużeniu i nieładzie administracyjnym, że zagrażało to opiece zdrowotnej na tym terenie. Baliśmy się, że służba zdrowia w niektórych województwach po prostu przestanie działać.

Może trzeba było pomóc kasom chorych wygrzebać się z kłopotów, a nie likwidować je po zaledwie kilku latach ich funkcjonowania?

To by się na nic zdało. Tamten system był poprawiany i nadal nie działał dobrze. Pamiętam, jak jeszcze będąc członkiem Naczelnej Rady Lekarskiej, uczestniczyłam w pracach komisji sejmowej dotyczących wprowadzania kas chorych. Ekonomiści wyliczyli wówczas, że aby kasy chorych mogły funkcjonować i zapewnić pacjentom prawidłowy dostęp do opieki zdrowotnej, składka zdrowotna musi wynieść 11 proc. Ale Sejm ustalił tę składkę na poziomie 7,5 proc. i to od początku stwarzało niebezpieczeństwo krachu finansowego. W pomyśle powołania Narodowego Funduszu Zdrowia nie chodziło o centralizację, tylko o wyrównanie finansów w poszczególnych województwach. NFZ miał oddziały wojewódzkie, które cieszyły się bardzo dużą autonomią.

No właśnie na oddziały wojewódzkie nałożono centralną czapkę, jak za czasów PRL, kiedy wszystko miało centralną czapkę.

Dla pacjentów była to spora różnica. Zyskali ten komfort, że gdziekolwiek zachorowali, mieli dostęp do świadczeń medycznych. Natomiast przy systemie z kasami chorych chory musiał uzyskać promesę od własnej kasy, żeby leczyć się w innym województwie. Poza tym eksperci, których zatrudniliśmy, wyliczyli, jakie oszczędności przyniesie likwidacja rzeszy urzędniczych stanowisk w kasach chorych. I to się stało. Te środki finansowe zostały przesunięte na świadczenia zdrowotne. Byłam tym wiceministrem, który przez Sejm przeprowadził tę ustawę. Z kłopotami, nie powiem, bo nie wszyscy byli zachwyceni naszymi pomysłami. Ale ustawa przeszła i myślę, że gdyby nie liczne nowelizacje, to służba zdrowia całkiem nieźle dziś by funkcjonowała.

Ta ustawa nie mogła być taka doskonała, skoro została oprotestowana przez Trybunał Konstytucyjny.

Tylko niektóre jej przepisy.

Sędziowie wypunktowali wady w połowie rozdziałów.

Akurat te przepisy, które zostały przeniesione z ustawy o kasach chorych. W ministerstwie dokładnie to analizowaliśmy. Ale potraktowaliśmy orzeczenie z szacunkiem i dostosowaliśmy ustawę do werdyktu Trybunału. Niestety, później na przestrzeni lat tych nowelizacji ustawy o NFZ było kilkanaście. Ale chcę pani powiedzieć, że gdy wprowadziliśmy ustawę o NFZ, była u nas z wizytą delegacja niemiecka i nie mogła wyjść z podziwu, że udało nam się scalić kilkunastu ubezpieczycieli w NFZ. Narzekali, że u nich działa kilkudziesięciu ubezpieczycieli, różnice w dostępie do świadczeń w poszczególnych landach są ogromne i nie mogą sobie dać z tym rady. A więc docenili nasz pomysł.

Gdy przygotowywaliście państwo ustawę o NFZ, pojawił się pomysł współpłacenia za wizytę. Pacjent miał płacić niedużą kwotę, 5 zł. Dlaczego tego nie wdrożyliście?

Rzeczywiście była taka koncepcja dopłat pacjentów. Jednak ekonomiści, którzy zostali poproszeni o ocenę tego pomysłu, stwierdzili, że obsługa tej niewielkiej opłaty będzie droższa niż sama opłata. Na dodatek istniała obawa, że nawet taka mała opłata może spowodować barierę psychiczną u starszych, ubogich ludzi, dla których nawet 5 zł jest istotnym wydatkiem. Tacy ludzie nie pójdą do lekarza na wczesnym etapie choroby, tylko dopiero wówczas, gdy się będą bardzo źle czuli. Wtedy ich leczenie będzie bardziej kosztowne, a niebezpieczeństwo dla zdrowia może być istotne. Uznaliśmy, że niewarta skórka wyprawki, i zaprzestaliśmy dyskusji na ten temat.

Podobno rozważaliście też dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne.

Naturalnie. Dodatkowe ubezpieczenie jest bardzo dobrym pomysłem i myślę, że któryś rząd to kiedyś wprowadzi.

Myślałam, że lewicowy rząd nie powinien uznawać dodatkowych ubezpieczeń w publicznej służbie zdrowia za dobry pomysł.

Jestem działaczką lewicową, ale to nie znaczy, że nie myślę racjonalnie. Dotychczasowe pomysły dodatkowego ubezpieczenia rozbijały się o to, że nikt nie stworzył prawdziwego koszyka usług gwarantowanych. Nie znalazł się dotychczas odważny, który by powiedział, co państwo gwarantuje w ramach powszechnego ubezpieczenia, a co jest dodatkiem. Bo jeżeli ubezpieczenia mają być dodatkowe, to za coś dodatkowego. Natomiast nie może to doprowadzić do sytuacji, że pacjent, który nie opłaci dodatkowego ubezpieczenia, nie będzie miał dostępu do świadczenia zabezpieczającego jego zdrowie czy życie. Przykładowo za dodatkowe ubezpieczenie można otrzymać bardziej komfortowy pobyt w lepszej sali. Ale z drugiej strony jeżeli pobyt w małej sali czy lepiej oprzyrządowanej jest niezbędny ze względu na rodzaj choroby, to nie można chorego od tego odciąć tylko dlatego, że nie stać go było na dodatkowe ubezpieczenie.

Zbudowanie takiego koszyka świadczeń gwarantowanych wygląda na kwadraturę koła.

Nieprawda. To jest do zrobienia, tylko wymaga odwagi rządzących. Prace nad tym zostały rozpoczęte za czasów mojego urzędowania w resorcie. Podejrzewam, że w głębokich szufladach ciągle te projekty leżą.

Rozumiem, że waszemu rządowi też zabrakło odwagi?

Myślę, że przede wszystkim zabrakło czasu, bo takie zmiany można było rozpocząć, dopiero gdy już dobrze rozpędził się Narodowy Fundusz Zdrowia.

Była pani sekretarzem stanu u sześciu ministrów zdrowia.

Tak się złożyło. W tamtym okresie ministrowie nader często się zmieniali. Najwyraźniej każdy kolejny minister uznawał, że można ze mną pracować.

Ale mówiono, że była pani człowiekiem ministra Mariusza Łapińskiego, który miał bardzo złą prasę. Media uznały go za najbardziej skompromitowanego ministra zdrowia w historii.

Nie zgadzam się z tą oceną. Przede wszystkim nie byłam człowiekiem Łapińskiego. Oczywiście zaczynałam moją pracę w Ministerstwie Zdrowia od współpracy z Mariuszem Łapińskim, bo był pierwszym szefem tego resortu w rządzie SLD–UP. Wcześniej go nie znałam. Pracowałam z nim prawie dwa lata i nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Ceniłam go za to, że wiedział, co chce zrobić. To był pierwszy minister, który rozpoczął porządkowanie spraw związanych z listą leków refundowanych i koncernami farmaceutycznymi. Pierwszy, który w ogóle się do tego zabrał. Z koncernami farmaceutycznymi bardzo trudno się współpracuje, bo myślą o własnych zyskach, natomiast ministerstwo musi reprezentować interes pacjentów. Dlatego z reguły ministrowi i koncernom nie jest po drodze.

Media informowały, że minister faktycznie walczył z koncernami, ale nie ze wszystkimi.

Gdyby się coś takiego działo, tobym o tym wiedziała. Minister Łapiński już po zakończeniu swojej pracy w resorcie opisał swoje przejścia z koncernami farmaceutycznymi w książce. Opisywał m.in., że koncerny zrzucały się na czarny PR, który miał go zdyskredytować. Nie wiem, czy to prawda, ale rzeczywiście wokół niego było wiele kontrowersji. Natomiast jeżeli chodzi o zarządzanie ministerstwem, to trudno mu coś zarzucić. Wszystko w resorcie działało jak trzeba.

Pamięta pani, jak został odwołany?

Oczywiście. Negocjował wtedy z lekarzami z Porozumienia Zielonogórskiego warunki odstąpienia od protestu. Obiecał im dodatkowe środki finansowe, a nie miał do tego prawa.

Ale strajk zażegnał.

Przekazanie dodatkowych pieniędzy musi być uzgodnione z ministrem finansów.

Uważa pani, że słusznie został odwołany? Dziennikarze ironizowali, że został zdymisjonowany w nagrodę za ugaszenie strajku.

Tak to było wtedy komentowane, sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana, ale moim zdaniem decyzja premiera była zasadna.

Następcą Łapińskiego był Marek Balicki, ale między nim a panią nie było chemii.

Prywatnie nie mieliśmy nic przeciwko sobie. Nadal jestem z panem doktorem Balickim w dobrym kontakcie.

Może pani jest z nim w dobrym kontakcie, ale przecież on panią zwolnił z ministerstwa. Skąd się brały te zgrzyty na płaszczyźnie zawodowej?

Nie potrafię powiedzieć. Przeprowadzałam przez Sejm i Senat bardzo wiele ustaw. Marek Balicki był senatorem. Może podczas dyskusji nad konkretnymi rozwiązaniami pojawiły się różnice zdań. Faktem jest, że gdy minister Balicki nastał po ministrze Łapińskim, wręczył mi dymisję.

Z jakimś uzasadnieniem czy bez słowa?

O ile pamiętam, bez szczególnego uzasadnienia, a w domyśle głównym powodem była moja współpraca z ministrem Łapińskim. Tak ja to rozumiałam i inni też. Jeżeli z kimś współpracuję, to jestem wobec niego lojalna. Widocznie Markowi Balickiemu to nie odpowiadało. Ale to nie było dla mnie jakieś trzęsienie ziemi. Byłam posłem i nadal mogłam pracować dla ochrony zdrowia.

Poza tym Balicki przetrwał raptem trzy miesiące na ministerialnym stołku. Odszedł z powodu powołania Aleksandra Naumana na szefa NFZ. To zaufany człowiek Łapińskiego, z którym Balicki nie chciał współpracować.

No tak. Szefa NFZ mianował premier. Minister mógł się z tym zgodzić albo nie. Minister Balicki się nie zgodził i odszedł. Moim zdaniem doktor Nauman świetnie się orientował w problematyce organizacji służby zdrowia, dobrze znał ustawę o NFZ. Był dobrym kandydatem na to stanowisko.

Gdy Balicki złożył dymisję, to pani podobno miała zostać ministrem zdrowia?

Dostałam taką propozycję od premiera Millera. Pamiętam, że przyjechałam z Łodzi do Warszawy, żeby omówić tę sprawę z premierem. W Sejmie już czekali dziennikarze, bo sprawa mojej nominacji przedostała się do mediów i była szeroko omawiana. Akurat naprzeciwko mnie szły dwie posłanki z PO, które zaczęły mówić dziennikarzom, że to będzie fatalny wybór, bo ja nic nie potrafię i jestem człowiekiem Łapińskiego. Po przemyśleniu sprawy uznałam, że to nie jest dobry pomysł, żebym została ministrem.

Wystraszyła się pani dwóch posłanek PO?

Nie wystraszyłam się. Chodziło o atmosferę, która wówczas panowała, bo pierwszy zarzut był taki: jak ministrem może być ktoś, kto pracował z Łapińskim. Gdy następca Marka Balickiego Leszek Sikorski kilka dni później poprosił mnie, żebym wróciła na stanowisko sekretarza stanu, nie miałem nic przeciwko temu. Ale gdybym została ministrem, rozbudziłoby to niepotrzebne emocje wokół resortu. Dlatego zdecydowałam, że lepiej dać sobie spokój. A z ministrem Sikorskim współpracowało mi się dobrze, podobnie jak z ministrem Wojciechem Rudnickim i na koniec z ministrem Marianem Czakańskim. Dla mnie to był okres ogromnej pracy, bo w każdym resorcie dostosowywaliśmy nasze prawodawstwo do prawodawstwa unijnego. Pracowaliśmy po 12 godzin na dobę i nie mieliśmy czasu, żeby śledzić personalne roszady.

Skoro tak, to pewnie nie miała pani czasu śledzić tzw. afery Rywina, czyli korupcyjnej propozycji związanej z ustawą o radiofonii i telewizji?

Niespecjalnie. Ale gdy dziś o tym myślę, to uważam, że wiele rzeczy w tej aferze było podkręconych. Dla nas jako koalicjanta SLD było ważne, że Sojusz bez oporów zgodził się na powołanie komisji śledczej. Uznaliśmy, że nikt tam nie ma niczego na sumieniu. Niestety, w opinii publicznej utrwalił się stereotyp Sojuszu jako partii odpowiadającej za całe zło. To ma do dziś fatalne skutki dla lewicy, bo młode pokolenia działaczy nie chcą mieć nic wspólnego z SLD oraz innymi długo działającymi partiami lewicowymi.

Pani nie uważa, że Sojusz ma zapapraną kartotekę? Przecież pani jest z Łodzi, gdzie rządził słynny Andrzej Pęczak, prawa ręka Leszka Millera, który domagał się prezentów w zamian za ułatwianie interesów.

 

ak pani słusznie powiedziała, działał w czasie przeszłym. Nie ma go w polityce od lat. Nie uważam, żeby SLD był partią gorszą od innych, jak w każdej dużej partii są tam bardzo różni ludzie. Naturalnie ludzi nieuczciwych należy wykluczać z polityki, ale dotyczy to wszystkich partii. Myślę, że młode partie lewicowe powinny również dążyć do porozumienia na lewicy. Muszą zrozumieć, że nie da się wprowadzić w życie programów lewicowych, jeżeli partie są małe, rozproszone i nie wchodzą do Sejmu.

 

Z kilkoma przerwami, np wypowiedzieliśmy umowę koalicyjną, gdy Sojusz wystawił Magdalenę Ogórek w wyborach prezydenckich w 2015 roku.

Nie spodobała wam się kandydatka Leszka Millera?

Przede wszystkim ta kandydatura nie była z nami uzgadniana ani nawet przedyskutowana. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy być w koalicji z partią, która stawia nas przed faktami dokonanymi. Ale ostatnio znowu podpisaliśmy porozumienie z SLD. Partie lewicowe powinny ze sobą współpracować. Apelowaliśmy nawet do wszystkich ugrupowań lewicowych, żeby podjęły próbę zawiązania szerokiego porozumienia na lewicy. Być może pod nowym szyldem, niekoniecznie pod szyldem SLD. Zwłaszcza że trzony ideowe są podobne. SLD ma największe struktury na lewicy. Trudno, żeby coś się działo bez ich udziału. To byłoby nielogiczne.

Unia Pracy to taka partia, o której już mało kto pamięta. Ostatni raz zasiadaliście w parlamencie w 2005 roku. Jaki sens ma trwanie w takiej formacji?

Jesteśmy przywiązani do pewnych idei. Staramy się je przekazywać innym, coś robić. Mamy radnych, ludzi na różnych stanowiskach. Niestety, nie ma nas we parlamencie, ale może kiedyś wrócimy do Sejmu.

Chciałaby pani coś jeszcze zrobić w opiece zdrowotnej?

Myślę, że w opiece zdrowotnej jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia. Prosty przykład. W większości aktów prawnych mówiących o funkcjonowaniu ochrony zdrowia podkreśla się, że w systemie pieniądz musi iść za pacjentem, ale tak naprawdę do dzisiaj to nie zostało zrealizowane. Uważam, że to powinno się zmienić.

Dlaczego te pieniądze nie idą z pacjentem?

Nasz system finansowania ochrony zdrowia to system budżetowo-ubezpieczeniowy. Mówiąc najprościej, składki gromadzone przez NFZ powinny być przeznaczone wyłącznie na finansowanie świadczeń zdrowotnych, a wszystkie inne zobowiązania niezbędne do realizacji innych zadań w systemie ochrony zdrowia powinny być finansowane z budżetu państwa. W ostatnich latach wiele zadań płaconych wcześniej z budżetu zostało przesuniętych do Narodowego Funduszu Zdrowia, a pieniądze za tym nie poszły. Gdyby te wydatki były realizowane przez budżet państwa, to w NFZ pieniędzy na świadczenia zdrowotne byłoby więcej. Jest to jeden ze sposobów likwidacji kolejek. Wiadomo, i wynika to z opracowań Światowej Organizacji Zdrowia, że za te pieniądze, które obecnie są w systemie, nie da się dobrze zabezpieczyć pacjenta. Między innymi dlatego nie wszystko się udało i jeszcze jest dużo do zrobienia. Ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że nie ma na świecie kraju zadowolonego ze swojej opieki zdrowotnej i wszyscy ją reformują.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Weszła pani do polityki, przystępując do Unii Pracy, dziś partii niszowej. Ciągle pani w niej działa?

Tak. Jest to moja pierwsza i jedyna partia. Zapisałam się do niej w 1994 roku.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów