Do niewielkiego niemieckiego miasteczka Quedlinburg przyjeżdża tajemniczy Francuz. Jest 1919 rok, Wielka Wojna już się skończyła, ale rany po niej nie zdążyły się jeszcze zagoić. Na grobie zabitego podczas wojennej pożogi Frantza Hoffmeistera pojawiają się świeże kwiaty. Zaintrygowana narzeczona, niedoszła wdowa po niemieckim żołnierzu, stara się dowiedzieć, kim jest niespodziewany gość. Jego historia daje ukojenie zarówno jej, jak i rodzicom Frantza. Ale czy na pewno jest prawdziwa?

Na pozór wszystko wydaje się w filmie Ozona oczywiste. Bohater kłamie, choć rzec można, że do kłamstwa jest zmuszony. Finał może więc być tylko jeden – kłamstwo wyjdzie na jaw. Ale to wcale nie koniec, lecz dopiero początek opowieści. Ozon bowiem od początku wodzi widza za nos, przesadnie wręcz nawiązuje stylistyką do „Białej wstążki" Michaela Haneke, a czarno-biały stateczny świat potęguje tylko wrażenie narracji, w której wszystko wydaje się przewidywalne.

Nie, w tym filmie nie ma wolty, jakie uwielbia choćby David Fincher. Obraz Ozona nie kończy się po prostu tam, gdzie widzowi się zdaje, że powinien. Jak rzeźbiarz, który z mozołem tworzy, by w pewnym momencie wszystko zniszczyć, a z kawałków stworzyć prawdziwe dzieło, tak Ozon ze sztampowej historii robi coś wybitnego. Niemała w tym zasługa zdjęć Pascala Martiego, świetnej roli młodziutkiej Pauli Beer i samego Quedlinburga, który dostojnie gra tu samego siebie.

Spoiwem dla filmu Ozona jest kłamstwo. To ono przynosi ukojenie, daje nadzieję i otwiera szansę na nowe życie. Ale czy da się na nim coś zbudować?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95