Kłopotowski o oligarchii w Ameryce

Stan polskiej demokracji budzi podobno niepokój w Waszyngtonie. Prezydent Barack Obama i sekretarz stanu John Kerry mieli nawet poruszyć ten temat w Warszawie. Prezydent Andrzej Duda, jak bywa między przyjaciółmi, mógłby odpłacić się dobrymi radami na temat amerykańskiej demokracji.

Aktualizacja: 10.07.2016 09:46 Publikacja: 10.07.2016 00:01

Andrzej Duda i Barack Obama: tematów nie zabraknie

Andrzej Duda i Barack Obama: tematów nie zabraknie

Foto: PAP/EPA

Stany Zjednoczone uważają się za wzór. Wmawiają to światu, narzucając ustrój prośbą, groźbą i przemocą. Skąd ta pewność siebie? Przyczynił się do niej Alexis de Tocqueville swą „O demokracji w Ameryce". Jest to bodaj najlepsze dzieło na ten temat, napisane w latach 30. XIX wieku po podróży studyjnej autora. Francuski arystokrata wyczuł, że przyszłość należy do ludu, a młoda republika dawała tego przykład. A jak obecnie USA się rządzą?

Cyrk na Kapitolu

Przyleciałem do Nowego Jorku pod koniec czerwca, a już następnego dnia na pierwszej stronie „The New York Timesa" pojawił się artykuł „Trzy odrębne, równe, dysfunkcyjne gałęzie". Dotyczył stanu demokracji amerykańskiej. Zdaniem autora, owszem, zachował się klasyczny podział na władzę: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, tyle że nie chcą one ze sobą współpracować. Gorycz komentatora „NYT" wywołał wyskok kongresmenów: deputowani do Izby Reprezentantów z partii demokratycznej przystąpili do okupacji sali obrad izby. Lekceważąc regulamin i konstytucję, usiłowali wymusić na większości republikańskiej ustawę o ograniczeniu dostępu do broni palnej. Poruszył ich masowy mord w klubie gejowskim na Florydzie. Rebelię propagowały media społecznościowe, dając obywatelom przykład anarchii idący z góry. Nocna rzeź w Orlando spowodowała nocny cyrk na Kapitolu.

W tym samym numerze gazety na pierwszej stronie można znaleźć informację o ostatnich wyrokach Sądu Najwyższego. Sąd uznał za sprzeczne z konstytucją rozporządzenie prezydenta Obamy o legalizacji pobytu części z 12 mln nielegalnych imigrantów. Prezydent chciał narzucić swą wolę, omijając Kongres. Większość kongresmenów jest szczerze przeciwna tej legalizacji lub boi się swoich wyborców, którzy jej nie chcą. Prezydent postanowił więc złamać reguły ustrojowe. Czy nie warto upomnieć Baracka Obamę, że nie wolno lekceważyć władzy ustawodawczej? Prezydent Duda umiałby zręcznie ująć w dobrej angielszczyźnie swą troskę o demokrację amerykańską.

Czy wyroki Sądu Najwyższego są wystarczająco autorytatywne? Konstytucja przewiduje skład dziewięciu sędziów. Jednak SN obraduje w niepełnym składzie już cztery miesiące. Brakuje jednego sędziego, gdyż większość republikańska w Senacie nie zatwierdza kandydata Merricka Garlanda, wskazanego przez Obamę. Gdyby Senat go uznał, wyrok w sprawie imigrantów byłby inny. Rzecznik Białego Domu powiedział, że demokraci będą mogli także blokować kandydata wybranego przez republikańskiego prezydenta. Polityka partyjna podważyła autorytet organu stojącego na straży konstytucji. I w tej sprawie prezydent Duda mógłby służyć radą amerykańskim przyjaciołom. Oni troszczą się o nasz Trybunał Konstytucyjny, a my niepokoimy się o ich Sąd Najwyższy.

Istnieje zresztą osobisty wątek przyjacielskiej prezydenckiej pogawędki na temat reprezentacji woli ludu, który mógłby zainteresować Obamę. Podczas ostatnich wyborów dostał on 52 proc. głosów w Pensylwanii, a demokraci w wyborach do Izby Reprezentantów 51 proc. Jednak demokratyczni kandydaci uzyskali 28 proc. miejsc w izbie. Zaś w Północnej Karolinie kandydaci demokratów dostali 50,6 proc. głosów, lecz otrzymali 4 z 13 mandatów z tego stanu, czyli 29 proc. To nie cud nad urną, lecz skutek manipulowania granicami okręgów wyborczych w taki sposób, aby republikanie dostali większość mandatów danego stanu. To samo robią demokraci, choć mniej skutecznie. W rezultacie okręgi mają dziwacznie rozczłonkowane kształty, bo nie wyrażają organicznej, historycznie powstałej jednostki terytorialnej, ale potrzeby polityki partyjnej. System reprezentacji został sfałszowany. W rezultacie urzędujący kongresmeni mają 90 proc. szans na ponowny wybór.

Wyznaczane „pod wynik" okręgi stają się bardziej homogeniczne, a więc politycznie zacietrzewione. Daje to przewagę jednej partii, jak również zniechęca posłów do kompromisów w Kongresie, gdyż premiuje radykałów. Pisze o tym David Daley w książce „Rat__ed. Prawdziwa historia tajnego planu ukradzenia demokracji w Ameryce". Dowodzi, że Kongres nie chce zajmować się kontrowersyjnymi sprawami: ograniczeniem dostępu do broni, zmianą klimatu albo górą długów zaciągniętych przez studentów na studia właśnie ze względu na radykalizację i podział. Rozwiązanie tych problemów ma szerokie poparcie opinii publicznej. Jednak są temu przeciwni konserwatywni republikanie. Zdobyli za duży wpływ, dzięki manipulacji granicami okręgów wyborczych i mogą lekceważyć wolę ludu.

I co tu się dziwić, że Kongres należy do najbardziej pogardzanych instytucji? W marcu tylko 13 proc. obywateli aprobowało pracę prawodawców. Instytut Gallupa twierdzi w raporcie: „Amerykanie raczej nisko oceniali Kongres w ostatnich czterech dekadach. Od czasu objęcia urzędu przez Obamę oceny były i nadal są znacznie poniżej przeciętnej i blisko historycznego dna. W ostatnich latach wszelkie zwyżki ocen były małe i trwały krótko".

Czyż to nie zgrabne zagajenie rozmowy prezydenta Dudy z prezydentem Obamą: Drogi przyjacielu z Waszyngtonu, kto wam ukradł demokrację?

Władza pieniądza

Kandydatka partii Obamy w wyborach, popierana przez prezydenta Hillary Clinton, dała osiem wykładów dla paru wielkich banków. Wzięła za to łącznie 1,8 mln dolarów. W latach 2013 – 2015 miała w sumie 92 występy za 21,6 mln dolarów. Clinton broni się przed zarzutem korupcji, bo przecież nic dla tych banków nie zrobiła. Oczywiście, bo nie miała okazji. Ale zobaczymy, co zrobi w Białym Domu.

Wśród wykładów były trzy dla banku inwestycyjnego Goldman Sachs, dwa miesiące po rezygnacji z funkcji sekretarz stanu. Wzięła swoje standardowe honorarium za wykład 225 tys. dolarów, w sumie 675 tys. Czym oświeciła słuchaczy za takie pieniądze? To była przyjazna pogawędka z prezesem Lloydem Blankfeinem. Według świadka pani Clinton „nie była krytyczna wobec banków. Nie mówiła niczego, co byłoby przykre dla zebranych... bystra osoba rozmawiała z drugą, równie bystrą, o makroekonomii". Ktoś inny ocenił, że nic z tego nie było warte zapamiętania. Nie wspomniała też o roli Goldman Sachs i szerzej Wall Street w kryzysie finansowym. W innym wykładzie twierdziła, że nie tylko banki są winne kryzysu; warto zrewidować ustawę Dodda-Franka, która ogranicza swobodę finansjery.

Partner w tej pogawędce dwóch „bystrych osób" – Lloyd Blankfein, prezes banku Goldman Sachs – przed kryzysem 2008 r. oszukiwał klientów. Jednak rząd nie zdobył się na to, żeby wytoczyć mu proces kryminalny i wsadzić do więzienia. Nałożył tylko na bank grzywnę 550 mln dolarów. Oczywiście prezes nie zapłacił tego z własnych funduszy, lecz banku, czyli akcjonariuszy. Taka kara nie zniechęca do grabienia cudzych pieniędzy.

Bankierzy wmówili politykom, że co jest dobre dla Wall Street jest dobre dla Ameryki. Posługują się nie tylko wpłatami na kampanie wyborcze. Działa także wymiana kadrowa z Waszyngtonem. Robert Rubin był w gabinecie Billa Clintona sekretarzem skarbu, ale wcześniej – współprezesem Goldman Sachs. W rządzie popierał deregulację rynku finansowego, która doprowadziła do krachu w roku 2008 i ogromnego transferu bogactwa do garstki najbogatszych. Henry Paulson, sekretarz skarbu Busha Jr. też był wcześniej prezesem Goldman Sachs. Związki osobiste są liczniejsze na niższych szczeblach. Stało się tradycją, że pracownicy GS po opuszczeniu banku idą do pracy w administracji, gdzie szerzą światopogląd Wall Street. Prezydent Obama w pierwszej kadencji otoczył się takimi samymi ludźmi.

Nikt z Wall Street nie poszedł za kraty, z wyjątkiem jawnego oszusta Berniego Madoffa, który w Lipstick Building na Trzeciej Alei w Nowym Jorku stworzył fałszywą halę operacyjną, aby przekonywać klientów, że inwestuje powierzone fundusze. Nie mógłby ukraść 64,8 mld dolarów bez współpracy wielkiej instytucji finansowej. Pomógł mu JPMorgan Chase, a Madoff w zamian za to trzymał na koncie sumy rzędu 4 mld dolarów, którymi bank mógł obracać dla swoich potrzeb.

Prawnicy ograbionych klientów wydali książkę „JPMadoff: Nieświęte przymierze między największym bankiem i największym oszustem Ameryki". Autorzy Helen Davis Chaitman oraz Lance Gotthoffer dowodzą winy banku. Analitycy wiedzieli, że Madoff przywłaszcza pieniądze klientów, wiedzieli nawet, czyje. Od 1986 do grudnia 2008 r. oszust wpłacił na konto w JPMorgan 150 mld dolarów przekazanych w zarząd przez fundusze emerytalne, organizacje dobroczynne i osoby prywatne. Ale nie było transakcji wskazujących, że Madoff kupuje papiery wartościowe dla swoich klientów. Miliardy dolarów płynęły na konta wspólników w przestępstwie lub były przesyłane za granicę. Pewien pracownik wręcz udzielił mu rady, jak ukrywać oszustwo.

Nikt z banku nie poszedł do więzienia. Autorzy książki piszą, że układ rządu z JPMorgan Chase w sprawie tych przestępstw jest obrazą dla Amerykanów. Jeżeli 18-latek zrabuje ze sklepu 3 tys. dolarów, idzie za kraty. Natomiast bank pozwolił Madoffowi ukraść 64,8 mld dolarów niewinnych ludzi i nikt nie poniósł kary osobiście. Bank musiał tylko oddać część zysków z obsługi konta Madoffa. Pracownicy banku przez 20 lat ułatwiający proceder zachowali posady oraz nieprzyzwoicie wysokie bonusy.

Nie tylko JPMorgan Chase zawiódł zaufanie publiczne. Ale to największy bank USA i prawdopodobnie największy przestępca, skoro wypłacił 34,7 mld dolarów w grzywnach, karach i układach z klientami za działania nieuczciwe i nielegalne. I tym razem były to pieniądze udziałowców, a nie środki prywatne bankowców, co dałoby im bolesną nauczkę.

Wyznania kongresmena X

Ustawa nakłada na banki nadzór nad kontami klientów i obowiązek raportowania o podejrzanych działaniach. Na tej podstawie rząd oskarżył JPMorgan Chase o dwa przypadki złamania ustawy. Ale zawiesił dochodzenie prokuratorskie na dwa lata, pod warunkiem, że bank zacznie przestrzegać prawa, które obowiązuje od 40 lat.

Stany Zjednoczone upodobniają się do republiki bananowej. Jak dowodzi były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego Simon Johnson w głośnym eseju opublikowanym w miesięczniku „The Atlantic" w maju 2009 r., nastąpił cichy zamach stanu: Ameryką już rządzi oligarchia finansowa. Zasadę „jeden człowiek, jeden głos" wypiera zasada „jeden dolar, jeden głos". USA były demokracją z elementami oligarchii. A stają się oligarchią z elementami demokracji.

Sektor finansowy należy do najważniejszych donatorów kampanii politycznych. W tym roku kampania prezydencka i kongresowa pochłonie prawie 10 mld dolarów, jak twierdzi anonimowy „kongresmen X" w brutalnej broszurze, którą wydał w maju. Udana kampania do Izby Reprezentantów pochłania 2,5 mln dolarów. Dlatego większość rozwiązań faworyzuje potężne korporacje, które wpłacają na kampanie wyborcze prawodawców konkretne sumy. Organizacje biznesowe i związki zawodowe wydają aż 3 mld dolarów rocznie na lobbing rządu federalnego. Wielu lobbystów bierze udział w pisaniu ustaw, które ocenia się w komisjach. „Jesteśmy marionetkami interesów specjalnych, doprowadzając kraj do bankructwa. Robimy to po to, żeby usłać gniazdka własne oraz tych, którzy nas popierają". Wydajemy pieniądze, których nie mamy – żali się X – i beztrosko pożyczamy pod zastaw przyszłości. Liczy się tylko tu i teraz. Jeżeli zbieranie pieniędzy jest decydujące dla wygrania wyborów, to nie inaczej jest z wydawaniem pieniędzy podatników, by wynagrodzić tych, którzy nam pomogli.

Prośby o dotacje na kampanie zabierają tyle czasu, że rzadko czytam ustawy, na które głosuję – narzeka X. Pamiętajmy też o donatorach miliarderach. Któregoś dnia garstka kilku bogaczy może zdecydować się na kontrolowanie całego procesu wyborczego i zmienić politykę amerykańską według swego uznania. To już się zaczęło.

Kongresmen X ma na myśli tzw. Super PAC, odmianę komitetów akcji politycznej, którym wolno zbierać nieograniczone sumy od korporacji, związków zawodowych i osób indywidualnych, a następnie wydawać te środki bez ograniczenia wysokości na poparcie lub zwalczanie kandydatów na urzędy. Nie wolno im tylko dawać pieniędzy bezpośrednio kandydatom ani też uzgadniać działań z komitetami wyborczymi. Do 24 czerwca super PAC zgłosiły zebranie 755 031 735 dolarów i wydanie 405 126 326 dolarów. Konserwatywni bracia Charles i David Koch planują wydać na wybory prezydenckie w tym roku prawie 900 mln dolarów ze środków własnych i multimilionerów o podobnej orientacji. Taka skala operacji jest porównywalna z wydatkami komitetów każdej z obu głównych partii. Grupa bardzo bogatych obywateli może więc pokusić się o rywalizację z masową partią polityczną.

Super PAC mogą działać dzięki orzeczeniu Sądu Najwyższego sprzed sześciu lat. Rząd federalny nie może ograniczać wydatków organizacji non profit, gdyż naruszyłoby to zasadę wolności słowa.

Wróćmy do skargi kongresmena X. Twierdzi on, że rośnie niechęć i spada zaufanie zwykłych Amerykanów do rządu. „Kongres stworzył kulturę egoizmu i korupcji, która niszczy samą ideę demokracji – pisze. – Obywatele nie sądzą, byśmy rozumieli ich problemy. Lękają się, że dzieci nie będą miały możliwości, jakie oni sami mieli. Ameryka znalazła się w stanie nieodwracalnego upadku". Ale nikt w Waszyngtonie zdaje się tym nie przejmować. „To miasto jest ściekiem pijawek. Każdy próbuje manipulować systemem politycznym dla swojej korzyści, często ze szkodą dla kraju".

Wyznania kongresmena X wywołały sporą krytykę. Zarzuca mu się, że mówi rzeczy oczywiste dla obserwatorów życia Waszyngtonu.

Jak jednak można innym narzucać porządki, mając taki bałagan w państwie? Ale Waszyngton w szale szerzenia demokracji rozsadził Bliski Wschód. Libia, Egipt, Syria i Irak były znośnymi dyktaturami w porównaniu z ruinami i rozlewem krwi, jakie mają tam miejsce dziś. A demokracji jak nie było, tak nie ma – i nie będzie. Za zmuszanie do przyjęcia obcego kulturowo ustroju zapłaciły życiem setki tysięcy ludzi, a wiele milionów nędzą i poniewierką. Płaci również podatnik amerykański, chociaż nie ma w tym żadnego interesu.

Najbardziej drastycznym przykładem jest wojna w Iraku. Wśród powodów napaści był plan przeniesienia wojsk amerykańskich z Arabii Saudyjskiej do „wyzwolonego" kraju. Ale nie tylko to. Jak twierdzą autorzy książki „Lobby izraelskie i polityka zagraniczna USA", J.J. Mearsheimer i S.M. Walt, do wojny by nie doszło, gdyby nie nacisk lobby i polityków izraelskich. Decydującą rolę odegrali neokonserwatyści. Należą do nich Amerykanie żydowskiego pochodzenia, ale nie tylko oni. Generał Wesley Clark, emerytowany dowódca naczelny NATO, oświadczył, że „ci, którzy popierają atak, przyznają szczerze i prywatnie, że Saddam Husajn zapewne nie stanowi zagrożenia dla USA. Ale obawiają się, że w jakimś momencie może zdecydować, jeśli będzie miał broń jądrową, o jej użyciu przeciw Izraelowi". Philip Zelikow, doradca wywiadu w gabinecie prezydenta G.W. Busha, przyznał, że chodzi o zagrożenie Izraela. Dziennikarz Robert Novak ujawnił w kwietniu 2007 r., że w przededniu wojny izraelski premier Ariel Szaron na tajnym spotkaniu z senatorami powiedział, że jeżeli uda im się usunąć Saddama Husajna, zapewnią Izraelowi bezpieczeństwo. I tak się stało.

Z powodu inwazji amerykańskiej zginęło 500 tys. Irakijczyków oraz 5 tys. żołnierzy USA; ponad 30 tys. odniosło rany. A Izrael pozbył się wroga bez wystrzału, bez kropli krwi, bez wydania szekla. USA nie mogły bowiem zaprosić swego najbliższego sojusznika do udziału w wojnie, bo odeszłyby w proteście ważniejsze politycznie kraje arabskie. Koszty wojny irackiej wyniosą łącznie z ukrytymi kosztami 3 bln dolarów (tak, trzy tysiące miliardów dolarów!). Noblista Joseph Stiglitz i profesor Harvardu Linda Blimes wzięli pod uwagę także opiekę nad rannymi weteranami przez kilkadziesiąt lat. Natomiast komitet ekonomiczny Kongresu wyliczył koszty wojny na 3,5 bln dolarów. Najniższe znane oszacowanie kosztów wojny dokonane przez ekonomistów Uniwersytetu Chicago wynosi 500 mld dolarów. Tak czy inaczej, są to kolosalne pieniądze wyrzucone w błoto i w morze krwi.

Jak można pouczać innych o rządzeniu, kiedy rujnuje się nie tylko ich świat, ale także własny dom? Jak? Przemocą, bo przecież nie dobrym przykładem.

Wolność a równość

Tocqueville w klasycznym dziele twierdził, że dla demokracji ważniejsza od wolności jest równość szans. Nie musisz być bogaty ani bardzo wykształcony, jeżeli wierzysz, że jesteś równy bogatym i wykształconym, bo możesz zdobyć, co zechcesz. Dziś taka wiara wymaga wielkiego samozaparcia. Tuż przed orędziem o stanie państwa Obamy w 2014 r. 1 proc. Amerykanów posiadało 40 proc. majątku kraju, a 80 proc. miało tylko 7 proc. majątku. Przeciętny zatrudniony pracuje ponad miesiąc, żeby zarobić tyle, ile prezes wielkiej korporacji przez godzinę. Robert Reich, sekretarz pracy w gabinecie Billa Clintona, uważa, że nierówność dochodowa jest decydującą sprawą. Od 2009 r., gdy kraj wychodzi z kryzysu finansowego, 95 proc. wzrostu gospodarczego trafiło do 1 proc. najbogatszych obywateli.

A co na to klasyk? Równość szans stabilizuje społeczeństwo, a nie pobudza nastrojów rewolucyjnych. Wolność indywidualna też nie prowokuje buntu. Natomiast nierówność szans grozi wybuchem. Klasyk, czyli Tocqueville uważał, że zbuntują się Murzyni wykluczeni wtedy z równości. Dzisiaj Ameryka wytworzyła sobie klasę Murzynów białych i nie-białych wykluczonych z bogactwa. 

Kończę to pisać 4 lipca. Pod budynek nad Wschodnią Rzeką, gdzie mieszkam, przyszły tłumy na fajerwerki Dnia Niepodległości. Białe, niebieskie, czerwone race rozświetlają twarze rozradowanego ludu, który cieszy się wolnością wywalczoną od Anglików ponad 200 lat temu. Nie ma tylko równości – na przekór temu, co doradza pomnikowa „Demokracja w Ameryce".

Cóż to za temat do rozmowy prezydenta Dudy z prezydentem Obamą!

Autor jest publicystą i krytykiem filmowym. Ostatnio wydał książkę „Geniusz Żydów na polski rozum". Występuje w talk-show o ideach „Tanie dranie: Kłopotowski/Moroz komentują świat" w TVP Kultura

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Stany Zjednoczone uważają się za wzór. Wmawiają to światu, narzucając ustrój prośbą, groźbą i przemocą. Skąd ta pewność siebie? Przyczynił się do niej Alexis de Tocqueville swą „O demokracji w Ameryce". Jest to bodaj najlepsze dzieło na ten temat, napisane w latach 30. XIX wieku po podróży studyjnej autora. Francuski arystokrata wyczuł, że przyszłość należy do ludu, a młoda republika dawała tego przykład. A jak obecnie USA się rządzą?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach