Kiedy byłam dzieckiem, ktoś mi opowiedział, że w czarnych kreskach w kodzie zawarte są wszystkie dane o towarze, które może z nich odczytać sprzedawca. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że dane zapisane są nie dzięki kreskom, ale przerwom między nimi. Podobnie w moim zbiorze opowiadań – być może to, co w nich najważniejsze, jest gdzieś poza zadrukowanymi kartkami, pomiędzy nimi, na ich marginesach".
Być może właśnie tak jest, choć gdy czytamy „Linie kody kreskowego", zbiór złożony z opowiadań zanurzonych w epoce kadaryzmu, po pierwsze mocno odczuwamy klimat tamtej epoki, widzianej najczęściej dziecięcymi oczami. Świat się łuszczy, jest niczym źle przycięte czerwone linoleum z opowiadania „Ciepła podłoga", jaki jeszcze? „Na ścianie wokół łóżka kilimy, na stole czarny wazon z korondzkiej porcelany i korondzka popielniczka, a w niej opakowanie po prezerwatywie". To nie są jednak sentymentalne kadry z przeszłości. Każdy z nich zawiera silne wspomnienie, które pozostawia trwały ślad. Widok ojca, który w piecu spalił dziecku lalkę, dziesiątki okaleczonych żab w przydomowym sadzie, obraz dziecięcego okrucieństwa, które po latach spełnia się w nieoczekiwanych okolicznościach („Miserere"). Tóth świadomie nawiązuje do słynnego wiersza Attili Józsefa mówiącego o tym, że świat jest siecią powiązań, lśniącą w świetle dnia jak pajęczyna, a końce jej nici powiązane są w różnych zakamarkach czasu. Świat za Kadara i świat dzisiejszy. Dwa światy, a może jeden?