„Patrick Melrose”. Mistrzostwo Edwarda St Aubyna

W wysmakowanym, wściekle inteligentnym cyklu „Patrick Melrose" Edward St Aubyn bezlitośnie portretuje swoją rodzinę i angielskie elity.

Publikacja: 23.06.2017 18:00

Edward St Aubyn. Mistrz bon motów.

Edward St Aubyn. Mistrz bon motów.

Foto: AFP

Gdyby Marcel Proust przyszedł na świat sto lat później jako Anglik, prawdopodobnie pisałby tak jak St Aubyn. Autor pięciotomowego cyklu powieściowego „Patrick Melrose", którego trzy pierwsze części ukazują się właśnie po polsku, wspaniale łączy bowiem zjadliwą ironię angielskich wyższych sfer spod znaku Oscara Wilde'a i „Powrotu do Brideshead" Evelyna Waugha z wciągającym, świetnie napisanym portretem społeczeństwa.

Do niedawna Anglik pozostawał raczej autorem dla wtajemniczonych. Wprawdzie w 2006 r. nominowano go do najważniejszej angielskiej nagrody literackiej, czyli Bookera, a rok później otrzymał prestiżową Prix Femina Étranger (wśród zwycięzców niemal same znakomitości, począwszy od noblisty J.M. Coetzee'ego i Amosa Oza, przez Javiera Mariasa i Antonia Munoza Molinę, na świetnym Libańczyku Rabihu Alameddine skończywszy), ale dopiero planowana ekranizacja „Patricka Melrose'a" z najbardziej rozchwytywanym dziś brytyjskim aktorem Benedictem Cumberbatchem w tytułowej roli sprawiła, że zrobiło się o nim głośno także poza anglojęzycznym światkiem literackim.

Sam Edward St Aubyn jest członkiem White's, najstarszego klubu dla dżentelmenów w Londynie. Uczęszczał do prestiżowej Westminster School, gdzie w wieku 16 lat uzależnił się od heroiny, następnie zaś studiował filologię angielską w oksfordzkim Keble College. Jego ojciec, z wykształcenia lekarz, był wydziedziczonym psychopatą, który w życiu uczciwie przepracował może kilka miesięcy, lubował się za to w dręczeniu całego najbliższego otoczenia, matka zaś pochodziła z bogatego rodu amerykańskich przemysłowców i latami dawała dręczyć zarówno siebie, jak i syna. W dzieciństwie Edward mieszkał głównie we Francji, która do dziś jest jego domem rodzinnym i krainą niezbyt sielskiego dzieciństwa. Tam też, w miejscowości Lacoste, zaczyna się pierwszy tom cyklu zatytułowany „Nic takiego".

Więcej niż autoterapia

St Aubyn nie ukrywa, że jego powieści – włącznie z subtelnie opisanym gwałtem, jakiego David Melrose dopuszcza się na pięcioletnim Patricku – mają charakter autobiograficzny. Niewątpliwie stanowią one także formę terapii. Droga Patricka do wolności przez nienawiść do ojca, autodestrukcyjne uzależnienie od narkotyków i powrót do społeczeństwa to zarazem droga samego Edwarda. Ale błędem byłoby sprowadzanie „Patricka Melrose'a" wyłącznie do dramatycznego świadectwa przetrąconego życia, z którym autor próbuje się w książkach autoterapeutycznie uporać. Może i psychoanaliza wraz z pisaniem uratowały St Aubyna, ale bez kontekstu biograficznego jego powieści bronią się co najmniej równie dobrze. Poza tym angielski pisarz od samego początku traktował literaturę najzupełniej poważnie, i to nie jako przestrzeń pamiętnikarsko-terapeutyczną, lecz platformę do sukcesu.

O tym, że miał wszelkie predyspozycje, by go odnieść, przekonują już pierwsze strony „Nic takiego", na których narrator sygnalizuje ojcowskie okrucieństwo, przedstawiając 60-letniego Davida, który z sadystyczną przyjemnością unicestwia mrówki strumieniem wody ze szlaucha. Po chwili trafiamy na zmysłowy, sugestywny „smak zimnej, oleistej wódki w ustach", absurdalnie trafne, typowo Aubynowskie porównanie: „dla Eleanor jej samochód był jak konsulat w obcym mieście i szła w jego stronę śpiesznym krokiem okradzionego turysty", a wreszcie – już dalej – na uderzająco poetycką frazę: „Gdy w cylindrze zapłonął krwawy kwiat maku, wstrzyknął roztwór".

Największe wrażenie robią jednak chyba ironiczne bon moty, które Aubyn wkłada w usta swoich bohaterów, choćby ten: „Dobry gust to również pewność siebie, z jaką człowiek się myli". Trudno w tym miejscu się nie uśmiechnąć i nie pomyśleć o słynącym z paradoksalnych aforyzmów Oscarze Wildzie. Smakowitości St Aubyna również można by zresztą cytować garściami. Należy tutaj podkreślić zasługi tłumacza Łukasza Witczaka, który świetnie poradził sobie z tą wyrafinowaną prozą, doskonale oddając Aubynowskie dowcipy. Dodajmy do tego płynne zmiany narratorskiej perspektywy, przemyślaną konstrukcję (nie ma tu właściwie postaci pojawiających się bez powodu i nagle znikających, wszystko jest po coś, w każdej z części narracja prowadzona jest w nieco inny sposób) czy szalone, nakładające się narkotyczne głosy ze „Złych wieści", a otrzymamy obraz prozaika, który świetnie operuje wyjątkowo bogatym arsenałem środków.

Akcja każdego z tomów, niemal jak w „Ulissesie" Jamesa Joyce'a, który jest jedynym obok Samuela Becketta bezwarunkowo podziwianym przez St Aubyna pisarzem, toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu godzin. W „Nic takiego" punktem kulminacyjnym jest scena gwałtu, a finałem elegancka kolacja, podczas której David poniża swoją żonę Eleanor. „Złe wieści" rozgrywają się 17 lat później i opowiadają o narkotycznym szaleństwie Patricka w Nowym Jorku, podczas którego przepuszcza 10 tysięcy dolarów, nieomal gubiąc urnę z prochami ojca. W „Jakiejś nadziei" 30-letni Patrick – „ku swojemu wielkiemu przerażeniu" – dochodzi do wniosku, że prawdopodobnie pierwszy raz w życiu będzie musiał poszukać pracy, wcześniej jednak trafi na – zakończone towarzyskim skandalem i dyplomatycznym skandalikiem – przyjęcie, na którym głównym gościem jest księżniczka Małgorzata.

Fabuła cyklu jest raczej pretekstowa, wszystko krąży bowiem wokół relacji Patricka z ojcem, człowiekiem, który „odkąd posiadł umiejętność mowy, wykorzystywał ją do krzywdzenia innych", a także pragnienia bycia ocalonym. Od czego to ocalenie? Od nienawiści do ojca i wszystkich szczęśliwych rodzin. Najpierw Patrick szuka go w matczynej bliskości, której Eleanor mu odmawia (jak – znów! – u Prousta matka Swannowi w pierwszej scenie „W poszukiwaniu straconego czasu"), potem przez kilkanaście lat w heroinie, wreszcie w wyznaniu prawdy przyjacielowi.

Uczeń Jamesa i Prousta

Wielką siłą pierwszych trzech tomów „Patricka Melrose'a" są postaci, wobec których trudno żywić cieplejsze uczucia. Najdoskonalszym uosobieniem angielskich wyższych sfer zdaje się Nicholas Pratt. Można odnieść wrażenie, że angielscy dżentelmeni całe życie ćwiczą się w błyskotliwych maksymach i puentach, pielęgnując własną wyższość – zwłaszcza nad sobą nawzajem – i gardząc jednocześnie całą resztą. Pratt w jednym z sarkastycznych monologów zauważa: „Mocno wierzę w to, że człowiek powinien mieć jak najszerszy wachlarz znajomości, od monarchów aż po skromnych baronetów". Urok towarzyski polega zaś w świecie Melrose'ów na tym, że plotkuje się o wszystkich poza tym, z którym właśnie się rozmawia. Dzięki temu rozmówca czuje się wyróżniony, ponieważ go oszczędzono. Warto zresztą dodać, że sam Patrick świetnie się w ten światek wpasowuje: ma 100 tys. funtów rocznego dochodu i pochodzi „z rodziny, która, choć od tamtej pory nic nie robiła, brała udział w normańskim podboju Brytanii".

St Aubyn mistrzostwo osiąga w metaforach i aforyzmach, a także wtedy, kiedy zderza wysokie z niskim. Świetnie to widać w scenie w kostnicy, gdy – pragnąc odebrać prochy ojca – Patrick przypadkiem trafia na wesołą stypę po niejakim Hermannie Newtonie. Puentuje ją groteskowo-narkotyczną refleksją: „Jak bardzo granicznym doświadczeniem musiała być śmierć, skoro zdołała przemienić ojca w niskiego Żyda z mnóstwem wesołych przyjaciół?".

W prozie Anglika znajdziemy nie tylko wspomnianych Wilde'a, Waugha czy Prousta, lecz także całą gamę innych klasyków: od Szekspira, przez Henry'ego Jamesa po Philipa Larkina. Szczególnie obecność Jamesa jest tu wyraźna. Wprawdzie St Aubyn nie gustuje we wnikliwych portretach psychologicznych (pokazuje postaci raczej przez sytuacje i w dialogu, nie zaś za pośrednictwem wszechwiedzącego narratora), ale nieustannie zderza Amerykę z Wielką Brytanią, w czym gustował James, najsympatyczniejszą z postaci czyniąc Anne Eisler, Amerykankę, która z typowo Jamesowską wrażliwością patrzy na brytyjską socjetę. „Patrick Melrose" nie jest jednak wyłącznie opowieścią o wyższych sferach ani mroczną i przezabawną groteską. Diagnozując owe wyższe sfery, Aubyn – w czym, po raz kolejny, przypomina Marcela Prousta – niezwykle przenikliwe pisze także o nas samych i o współczesności. Jak bowiem zauważa Patrick Melrose: „leczenie rozmową jest naszą współczesną religią".

Edward St Aubyn, „Patrick Melrose", t. I („Nic takiego", „Złe wieści", „Jakaś nadzieja"), przeł. Łukasz Witczak, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdyby Marcel Proust przyszedł na świat sto lat później jako Anglik, prawdopodobnie pisałby tak jak St Aubyn. Autor pięciotomowego cyklu powieściowego „Patrick Melrose", którego trzy pierwsze części ukazują się właśnie po polsku, wspaniale łączy bowiem zjadliwą ironię angielskich wyższych sfer spod znaku Oscara Wilde'a i „Powrotu do Brideshead" Evelyna Waugha z wciągającym, świetnie napisanym portretem społeczeństwa.

Do niedawna Anglik pozostawał raczej autorem dla wtajemniczonych. Wprawdzie w 2006 r. nominowano go do najważniejszej angielskiej nagrody literackiej, czyli Bookera, a rok później otrzymał prestiżową Prix Femina Étranger (wśród zwycięzców niemal same znakomitości, począwszy od noblisty J.M. Coetzee'ego i Amosa Oza, przez Javiera Mariasa i Antonia Munoza Molinę, na świetnym Libańczyku Rabihu Alameddine skończywszy), ale dopiero planowana ekranizacja „Patricka Melrose'a" z najbardziej rozchwytywanym dziś brytyjskim aktorem Benedictem Cumberbatchem w tytułowej roli sprawiła, że zrobiło się o nim głośno także poza anglojęzycznym światkiem literackim.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów