Reklama
Rozwiń
Reklama

Czy Terlecki to największy kłopot PiS?

Tak naprawdę dopiero głosowanie nad odwołaniem wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego może stać się symbolem jeśli nie końca, to poważnego kryzysu pisowskiego systemu władzy.

Aktualizacja: 19.06.2021 11:42 Publikacja: 18.06.2021 10:00

Po co Jarosławowi Kaczyńskiemu taki kompan? Prezes ma słabość do profesorów. Ryszard Terlecki miał g

Po co Jarosławowi Kaczyńskiemu taki kompan? Prezes ma słabość do profesorów. Ryszard Terlecki miał go na dokładkę pozyskać specyficznym poczuciem humoru (na zdjęciu w Sejmie, kwiecień 2019 r.)

Foto: Forum, Andrzej Hulimka

Czy można otrąbić przegłosowanie w Sejmie Lidii Staroń zgłaszanej przez PiS na rzecznika praw obywatelskich jako sukces Jarosława Kaczyńskiego? Tak to prawda, udało mu się wygrać, bo posłowie Konfederacji się podzielili, większość z nich bardziej chciała zaszkodzić kandydatowi „zjednoczonej opozycji" Marcinowi Wiąckowi niż senator Staroń.

Choć traktowano to głosowanie jako test, jego wynik nie jest jednak dowodem na nic trwałego. W głosowaniach nad kwestiami merytorycznymi Konfederacja nie przejdzie przecież nagle na stronę rządu. A dziewięcioro posłów Porozumienia Jarosława Gowina, którzy poparli Wiącka, nie kieruje się już, jak widać, trwale lojalnością wobec Zjednoczonej Prawicy jako wspólnego projektu.

Rząd Morawieckiego bezpiecznej większości nie ma i nie wiadomo, czy będzie miał. I to wydaje się dla rządzących dużo groźniejsze niż przegrane wybory na prezydenta Rzeszowa, bo przecież w tym mieście prawica nigdy nie rządziła.

Wątpliwe zresztą, aby Lidia Staroń zdołała ostatecznie uzyskać większość w Senacie, na który teraz przychodzi kolej w procedurze wyboru rzecznika praw obywatelskich (przeciw kandydaturze głosowało 51 senatorów - red.). Oczywiście, obsada urzędu RPO nie jest dla PiS kluczową sprawą. A jednak w tej zagmatwanej historii szukaliśmy sygnału, a może nawet symbolu politycznej zmiany. Dostaliśmy jeszcze mniej jasności niż przed tygodniem lub miesiącem.

Kryzys systemu

Może bardziej symboliczne będzie kolejne głosowanie na kolejnym posiedzeniu Sejmu. Chodzi o próbę odwołania Ryszarda Terleckiego z funkcji wicemarszałka Sejmu. Trzeba przyznać, że ekscentryczny, pozujący na abnegackiego gbura polityk PiS postawił na ryzyko. Mógł korzystać z osłony marszałek Elżbiety Witek, która miała możliwości prawne, aby ten wniosek blokować. Nie chciał. Ta wielkopańska dezynwoltura może drogo kosztować nie jego samego, ale cały obóz. Zwartość w sprawach personalnych to najpewniejszy test na to, czy on nadal jest skuteczny. Jeśli nie umie obronić własnych ludzi, pokazuje własną bezsilność.

Reklama
Reklama

Nic nie wskazuje dziś na to, że znajdzie się większość dla obrony Terleckiego. No, chyba że PiS zawarł jakieś trwalsze porozumienie z Konfederacją (lub jej częścią), ale to mało prawdopodobne. Albo że znajdzie się siła, która przymusi większą liczbę ludzi Gowina do zagłosowania wbrew własnym najoczywistszym odruchom.

Terlecki to przecież osobisty wróg Gowina, zwalczający go od lat w Krakowie, a przy tym ktoś, kto z własnej nieprzymuszonej woli wziął na siebie rolę kaprala łajającego nie tylko opozycję, ale także koalicjantów. Nie zdziwiłbym się, gdyby i kilku posłów Solidarnej Polski znalazło jakiś powód, by za nim nie głosować. Dopiero co upokorzył Zbigniewa Ziobrę, nie dopuszczając go do głosu podczas debaty nad europejskim Funduszem Odbudowy. Może to i przesada, ale gdyby Terlecki padł, można by to uznać za widowiskową ilustrację tezy o ostatecznym rozregulowaniu systemu.

Kaczyński mógł w roku 2015, biorąc władzę, postawić w Sejmie na tuzin polityków bardziej koncyliacyjnych, bardziej strawnych dla swoich partnerów koalicyjnych i dla partii opozycyjnych. Postawił na człowieka o wyraźnej potrzebie rekompensowania sobie jakichś deficytów arogancją i hucpą. Zrobił go nie tylko wicemarszałkiem, ale i szefem klubu parlamentarnego, co uczyniło z niego kogoś odpowiedzialnego za relacje wewnętrzne i zewnętrzne PiS. Dziś Terlecki jest symptomem zmęczenia tego systemu.

Prezes lubi dowcipasy

Kariera profesora z Krakowa stanowi tajemnicę. Jest człowiekiem, który do jądra PiS dobił późno, członkiem partii był od roku 2008 (choć wcześniej kandydował z ramienia tej formacji na prezydenta Krakowa). Nie tylko nie otarł się o Porozumienie Centrum (PC), poprzednika PiS, ale w krakowskich układach personalnych długo reprezentował środowiska konkurencyjne wobec opcji Kaczyńskiego. Pamięta się, że był szefem krakowskiego oddziału IPN, ale już nie jego związki ze Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym, a więc z prawicą bardziej umiarkowaną, można by rzec mainstreamową.

Przeszłe koneksje Terleckiego wskazują na to, że ten dawny hipis, potem niezły historyk, przeszedł jakąś ewolucję, której uważnie nie śledzono, bo długo nie był postacią kluczową. Kiedy już stał się ważny w krakowskim PiS, początkowo był zauważany przede wszystkim jako rozsadnik permanentnych waśni personalnych.

Skłócony z niemal wszystkimi pozostałymi politykami PiS tamtego regionu, między innymi z Andrzejem Dudą, osiągał zwykle gorsze od nich wyniki w wyborach. W 2014 r. przegrał wybory na europosła. W roku 2019, będąc jedną z czołowych postaci Zjednoczonej Prawicy, otrzymał 10 tys. głosów, podczas gdy Małgorzata Wassermann – 140 tys. No, ale on był na pierwszym miejscu listy, więc przegrać w praktyce nie mógł.

Reklama
Reklama

Mało strawny dla wyborców, niecierpiany przez wielu posłów PiS, których jako szef klubu traktuje w stylu ekonoma, stał się osobą nieodzowną prezesowi Kaczyńskiemu. Stąd awans w roku 2015 i jego przedłużenie w roku 2019 pomimo nie najlepszych wyników. To z nim Kaczyński z reguły wchodził i wchodzi nadal do sejmowej sali obrad. To w jego towarzystwie przesiadywał, kiedy przyszło mu czekać na zakończenie jakiejś przerwy w obradach w pomieszczeniu Klubu PiS.

Do czasu towarzyszyła im jeszcze rzeczniczka klubu Beata Mazurek. Terlecki był faworytem Kaczyńskiego, ona faworytą Terleckiego. Tę symbiozę przerwał dopiero wybór posłanki do Europarlamentu w 2019 r., od tego momentu ona przypomina o sobie już tylko agresywnymi wpisami na Twitterze. A Terlecki, gdy nie ma prezesa, wędruje odtąd po Sejmie, czekając, aż zaczepią go dziennikarze, a on będzie mógł kogoś pogardliwie opisać, czy mało subtelnie wykpić.

Po co Kaczyńskiemu ta kompania? Ma słabość do profesorów. Terlecki miał go na dokładkę pozyskać specyficznym poczuciem humoru. Umie podobno sarkastycznie opisywać bliźnich, przede wszystkim innych polityków. Prezes lubi takie dowcipasy.

Główny powód jest chyba jednak inny. – Prezes zawsze chce mieć przy sobie odgromniki, ludzi mniej popularnych niż on, mniej sympatycznych, nawet fizycznie gorzej wyglądających. Awersja, jaką budzi Terlecki w kręgach opozycji czy dziennikarzy, go bawi: „Jest, jaki jest, a jednak oni muszą go cierpieć", to swoista lekcja dla świata. A równocześnie na tym tle sam prezentuje się korzystniej – tłumaczy ważny polityk PiS.

Pogarda dla reszty świata

Problemem nie jest to, jak twierdzi „Newsweek", że Ryszard Terlecki ma kiepski życiorys. Więcej racji ma tu premier Mateusz Morawiecki: nawet jeśli w opozycji przedsierpniowej dawny hipis pozostawał w cieniu, w trzecim szeregu, to ile ta opozycja liczyła łącznie osób? Przed Solidarnością – kilkaset. To był odważny i zasłużony człowiek. Można też domniemywać, że jego akces do antykomunistycznej prawicy wynikał z przekonań. Własnego ojca, historyka Olgierda Terleckiego, rozliczył z agenturalnej przeszłości – w imię racji moralnych. To wymaga odwagi.

Kłopot polega na tym, że ten sam Terlecki stał się dziś wyrazicielem postawy, jaką żywili wobec ogółu Polaków legioniści Piłsudskiego. Streszcza się ona w przekonaniu: Tylko my mamy rację, a was j... pies. Ta postawa jest szczególnie zabawna u kogoś, kto za Kaczyńskim podążył stosunkowo niedawno. Ale neofici często bywają nadgorliwi. Możliwe, że wicemarszałek odreagowuje czasy zepchnięcia PiS przed 2015 do antysystemowej opozycji, to nie było zbyt wygodne miejsce. Możliwe też, że traktuje karierę polityczną jako receptę na dobre samopoczucie, dowartościowanie się.

Reklama
Reklama

Skutki są jednak opłakane. To jeden z grabarzy polskiego parlamentaryzmu. Psuje się on od lat, ale jego obecna zapaść ma swoich konkretnych sprawców.

Kiedy dziś przypominamy sobie początki lat 90., wiele złego możemy powiedzieć o ówczesnym polskim państwie. Uderzające były jednak starania elit politycznych, aby zapewnić parlamentarnym obradom względną uczciwość i przejrzystość. Całkiem niedawno moi znajomi spojrzeli pod tym kątem nawet na „Nocną zmianę", film Jacka Kurskiego na temat „nocy teczek" 4 czerwca 1992 r. Owszem, widzimy tam kłamiących polityków broniących brzydkiej spuścizny komunizmu, ale wicemarszałkowie Sejmu, zarówno broniący rządu Olszewskiego Andrzej Kern z PC, jak i zwalczający go Dariusz Wójcik z Konfederacji Polski Niepodległej, próbują się w tym dramatycznym momencie kierować wyłącznie regulaminem, a przede wszystkim pozwolić każdemu posłowi na swobodną wypowiedź.

Potem było już gorzej i można szukać kolejnych etapów kryzysu. Bez wątpienia parlament, mniej rozdrobniony, podzielony na wyraźną większość rządową i opozycję, działał coraz racjonalniej. Rodziły się też jednak pokusy brania go za twarz. I można pod tym kątem analizować dorobek Akcji Wyborczej Solidarność z lat 1997–2001 czy Sojuszu Lewicy Demokratycznej z lat 1993–1997, a zwłaszcza 2001–2005.

Tym, którzy całe zło upatrują dziś w Terleckim, warto przypomnieć, że miał swoich całkiem zasłużonych w tej materii poprzedników w politykach PO. To marszałek Bronisław Komorowski nauczył Polaków, że odmawia się sejmowej opozycji, przede wszystkim PiS, rozmaitych grzecznościowych praw. I to wicemarszałek Stefan Niesiołowski powtarzał: „Jak wygracie sobie wybory, to przegłosujecie, co zechcecie". Notabene ten polityk, o nawet piękniejszym opozycyjnym życiorysie z czasów walki o demokrację, wyłączał posłom opozycji mikrofon z równą, chyba czysto fizyczną przyjemnością, jak dziś robi to Terlecki.

Kordon wokół opozycji

Bezpośrednim powodem ataku na wicemarszałka jest dziś jego gniewna tyrada skierowana pod adresem białoruskiej opozycjonistki Swiatłany Cichanouskiej w odpowiedzi na jej kontakty z politykami PO. Słowa Terleckiego wywołały potężne oburzenie. Na łamach tygodnika „Sieci" próbuje bronić przed nim polityka Jan Rokita. Po pierwsze, tłumacząc, że mieszanie polityki zagranicznej z wewnętrzną jest praktyką krajów potężniejszych i o bardziej utrwalonej tradycji demokratycznej, a po drugie, objaśniając irytację wicemarszałka ogólnie ponurym bilansem białoruskiej rewolty dla polskiego interesu geopolitycznego.

Reklama
Reklama

Możliwe, że warto rozważyć te okoliczności łagodzące. Rokita nie umie jednak mnie przekonać, że nic się nie stało. Czy jest standardem rozwiniętej demokracji nazywanie opozycji, i to w wypowiedzi skierowanej do zagranicznego polityka, „antydemokratyczną", bo przegrała kilka razy wybory? Można odnieść wrażenie, że to próba zbudowania wokół tejże opozycji jakiegoś kordonu sanitarnego, sugerowania jej niemal nielegalności. I znowu – politycy Platformy postępowali tak wcześniej z opozycją prawicową, co jednak niczego nie usprawiedliwia.

Posuwamy się na drodze antywolnościowego absurdu coraz szybciej. Na dokładkę Platforma robiła to za przyzwoleniem większości świata. PiS zaś może sobie tylko napytać podobnymi pokusami kolejnych międzynarodowych kłopotów. Zresztą i na samych Polaków podobne zaklęcia działają dziś chyba mniej niż kiedyś.

Nie zmienia tego negatywnego bilansu wrażenie, że klęska dobrego obyczaju ma wielu ojców. Trudno nie uznać za współsprawców kryzysu parlamentaryzmu takich sejmowych krzykaczy jak Michał Szczerba czy Klaudia Jachira. Zamordyzm Terleckiego i ich zmiana polityki w permanentny performance to dwie strony tego samego zjawiska. Kazimierz Ujazdowski wrócił ostatnio, tym razem w obrębie opozycji, bo kiedyś próbował tego w PiS, do projektu uzdrawiania parlamentaryzmu przez przyznanie wszystkim siłom politycznym jednakowych i trwałych praw. Poza pomysłami prawnymi potrzebna byłaby jednak zmiana politycznej atmosfery. Nie zanosi się na nią, a wicemarszałek oryginał to jej wyjątkowo zasłużony psuj.

Podsunięte przez niego Kaczyńskiemu (a może odwrotnie, przejęte przez Terleckiego od Kaczyńskiego) reguły trzymają się wyjątkowo mocno. Właściwą odpowiedzią na niemożność wyłonienia przez Sejm i Senat o odmiennych większościach rzecznika praw obywatelskich czy szefa IPN powinno być rozwiązanie najprostsze: partie siadają razem i negocjują. Jak jednak to zrobić, skoro rząd to „autorytaryści", a opozycja „warchoły"? W efekcie skazujemy się na permanentne, wielomiesięczne spektakle o komediowym rysie, choć z fatalnymi skutkami dla obywateli.

Podejrzenia, spiski, przypadki

Lada chwila zostaniemy wystawieni na cięższą jeszcze próbę. Czekają nas w następnym roku wybory prezesa Narodowego Banku Polskiego. Jak kultura polityczna rozpostarta między arogancją Terleckiego a breweriami Jachiry (a tak naprawdę Borysa Budki) ma nam zagwarantować, że to w ogóle będzie możliwe? Czy niezdolność do obsadzenia NBP nie będzie wstępem do kryzysu politycznego o skutkach nie do oszacowania?

Reklama
Reklama

W gruncie rzeczy podobne schorzenia dotyczą relacji wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. Czy najwłaściwszą receptą na obecne problemy z większością parlamentarną nie byłoby rozwiązanie najprostsze: Kaczyński siada wspólnie z Jarosławem Gowinem i negocjują do skutku?

W parlamencie zarządzanym przez dziwacznego kaprala nie jest to jednak możliwe. Dawno zapomniano, jak to się robi. Kultura rozmowy zostaje zastąpiona kulturą podejrzeń, spiskowych teorii, doraźnych rozwiązań i liczenia na szczęśliwy zbiór przypadków.

Dopóki partyjne sondaże zmieniają się tylko nieznacznie, Kaczyński nie uważa żadnej z tych patologii za wielki kłopot. Możliwe, że kiedy któraś z nich zagrozi nagle jego władzy, kiedy trzeba będzie naprawdę robić szybsze wybory, a nie tylko nimi straszyć, będzie już za późno. Na razie można improwizować, żonglować PR-owskimi sztuczkami i wykazywać, że opozycja jest głupsza od nas. No i wyśmiewać innych polityków wspólnie z uroczym dziwakiem Terleckim w aurze miłej beztroski, w przekonaniu, że nad wszystkim panujemy i mamy nawet z tego panowania sporo przyjemności.

Powtórzmy, kiedy realna polityka zajrzy do tego ekscentrycznego świata, może być już za późno. A może zresztą i nie zajrzy. Ale jeśli Kaczyński chce rządzić, zmieniając sojuszników, pozyskując czasem i głosy lewicy, powinien Terleckiego schować w cieniu. I wiemy, że tego nie zrobi.

Plus Minus
„Stara-Nowa Pastorałka”: Chrześcijanie mieli poczucie humoru
Plus Minus
„A.I.L.A.”: Strach na miarę człowieka
Plus Minus
„Nowoczesne związki”: To skomplikowane
Plus Minus
„Olbrzymka z wyspy”: Piłat wieczny tułacz
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Michał Zadara: Prawdziwa historia
Materiał Promocyjny
W kierunku zrównoważonej przyszłości – konkretne działania
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama