2.8.45
Rok temu mniej więcej o tej porze padła poczta... Dziś siedzę w oknie Platterhofu (hotel dla członków NSDAP – red.) parę metrów od siedziby Hitlera w Obersalzbergu (Berchtesgaden). Widok miły: same ruiny... Tutaj też go trafili... Pada deszcz... Teraz do rzeczy. Muszę spisać minione rzeczy, choćby z rocznym opóźnieniem.
A więc zapomniałem, że po upadku poczty nad wieczorem tiger wjechał na Mazowiecką, z działka mocno rozbił i zapalił zniszczony przed południem czołg. Potem, w deszczowy ranek trzeciego, ktoś przyleciał powiedzieć, że Niemcy siedzą gdzieś izolowani w domu na Widoku. Idziemy. Prowadzi kapral-podchorąży Bogdan. Extra „son-of-a-bitek", czyli sukinsyn. Może było nas z ośmiu–dziesięciu. Ja moją błyskawicę dałem komuś i miałem tylko granaty. Ale angielskie. Doszliśmy do Widoku, podbierając jeszcze kogoś po drodze na Chmielnej, i dwoje skacze przez ulicę. Ledwo przeszli: tra-ta-ta-ta i tynk z murów leci. Cholera, są bestie. Dopytujemy się: Szkopy są ponoć pod numerem 8. Najpierw każemy ogłosić komendantowi OPL (Obrony Przeciwlotniczej – red.), że cywile mają się wynieść.
Dochodzimy tam od ulicy, skacząc od bramy do bramy. W międzyczasie jakaś panna zrobiła nam zdjęcia, jak przebiegaliśmy podwórko. W domu nic i nikogo nie ma. Cała zdobycz to dwie czapki kolejarskie, na które założyłem z Bogdanem opaski. I papierosy węgierskie „Rhapsodia", które dostaliśmy. Ludzie donieśli, że Niemcy są pod dwudziestym drugim w hotelu, a k... przynoszą im, co potrzeba do życia. Idziemy. Tylko Bogdan wrócił z „meldunkiem". Pierwszy idzie Czubaszek, ten, przez którego dostaliśmy mięso od Lewandowskiego. Ja za nim. Doszliśmy aż pod dwudziesty. Pozostałych trzech nie widać. Są z tyłu. Poszedłem po nich zaułkami domów na Chmielnej. Po drodze znalazłem dobre auto. „To można będzie potem wziąć", pomyślałem. Przyprowadziłem tych trzech. Weszliśmy aż do tamtej piwnicy. Tam stwierdzili, że nie mają amunicji, zostało im coś po pół magazynka do peemu. Resztę wystrzelali. Narada: z tym nie ma co atakować. Jeden zostaje na straży (Czubaszek), a my idziemy po amunicję. Tymczasem po powrocie nie puścili nas z amunicją. Czubaszek zaś przeżył ponoć bajkowe przygody. A cały hotel trzy dni później zabrali nam inni. Po drodze z Zygmuntem poszliśmy po auto. Znaleźliśmy szofera i on z jednej, ja z drugiej strony z chorągiewkami, w dobrym tempie (ok. 40 km na zakrętach), bo był obstrzał na Jasnej. Wjechaliśmy na kwaterę. Tam byli wszyscy, z porucznikiem Kmitą, naszym naczelnym dowódcą, salutowali nam. Samochód został, za pokwitowaniem, u nas. Miesiąc później przywalił go gruz.
Służbowi spali w nocy na miękkich poduszkach, bo była to sanitarka. Ja też z tego korzystałem. Ponadto u nas wielki szum. Żandarmeria przyjechała budami i rozlazła się po domach. Ale samochody spalili, a ich samych zablokowali – w parę dni był spokój. Jedyny z ocalałych samochodów stał do końca powstania koło Filharmonii. Trzeba budować barykady. A więc lu! Niepotrzebne szafy, stoły, krzesła. Wszystko leci przez okna. Barykada rośnie. Ale niewiele jest warta. Rozbili pustą restaurację i meblami stroją barykadę. Ktoś zaczyna wozić na taczce kamienie chodnikowe. Ale niewielu go naśladuje. Tylko zrywa się płyty i na te meble sypie ziemię. Późniejsze barykady były z samych płyt, kładzionych jedna na drugą. Robili je przeważnie cywile. Z drugiej strony barykadę robią z wózków i budek z papierosami. Z jednej takiej wyciągnąłem z chorążym Leszkiem (ale nie moim przyjacielem) z parę setek egipskich, niemieckich i swojaków. Wszystko wsiąkło w kieszeniach pomagierów. Chwilę potem Leszek gdzieś poszedł i zaraz wrócił podniecony. „Masz peem, to możesz postrzelać do Niemców", mówi i prowadzi mnie przez Złotą, jakieś podwórka do kina „Stylowego" na Marszałkowskiej. Wszędzie nastrój podniecenia. Naprzeciw są Niemcy. A nikogo z naszych nie widać.