Janusz Rola-Szadkowski: „Z błyskawicą na tygrysy. Dziennik powstańca”

Wieczorem poszliśmy na dach podziwiać, jak płoną podpalone przez Niemców Aleje Jerozolimskie. Potężny, ale okropny widok. Czuliśmy się bezsilni. I tacy byliśmy wobec tego rzeczywiście.

Aktualizacja: 18.06.2017 23:13 Publikacja: 16.06.2017 18:00

Połowa sierpnia 1944 roku, róg Chmielnej i Szpitalnej. Oddział Osłonowy Wojskowych Zakładów Wydawnic

Połowa sierpnia 1944 roku, róg Chmielnej i Szpitalnej. Oddział Osłonowy Wojskowych Zakładów Wydawniczych, autor trzeci z lewej.

Foto: wydawnictwo poznańskie

2.8.45

Rok temu mniej więcej o tej porze padła poczta... Dziś siedzę w oknie Platterhofu (hotel dla członków NSDAP – red.) parę metrów od siedziby Hitlera w Obersalzbergu (Berchtesgaden). Widok miły: same ruiny... Tutaj też go trafili... Pada deszcz... Teraz do rzeczy. Muszę spisać minione rzeczy, choćby z rocznym opóźnieniem.

A więc zapomniałem, że po upadku poczty nad wieczorem tiger wjechał na Mazowiecką, z działka mocno rozbił i zapalił zniszczony przed południem czołg. Potem, w deszczowy ranek trzeciego, ktoś przyleciał powiedzieć, że Niemcy siedzą gdzieś izolowani w domu na Widoku. Idziemy. Prowadzi kapral-podchorąży Bogdan. Extra „son-of-a-bitek", czyli sukinsyn. Może było nas z ośmiu–dziesięciu. Ja moją błyskawicę dałem komuś i miałem tylko granaty. Ale angielskie. Doszliśmy do Widoku, podbierając jeszcze kogoś po drodze na Chmielnej, i dwoje skacze przez ulicę. Ledwo przeszli: tra-ta-ta-ta i tynk z murów leci. Cholera, są bestie. Dopytujemy się: Szkopy są ponoć pod numerem 8. Najpierw każemy ogłosić komendantowi OPL (Obrony Przeciwlotniczej – red.), że cywile mają się wynieść.

Dochodzimy tam od ulicy, skacząc od bramy do bramy. W międzyczasie jakaś panna zrobiła nam zdjęcia, jak przebiegaliśmy podwórko. W domu nic i nikogo nie ma. Cała zdobycz to dwie czapki kolejarskie, na które założyłem z Bogdanem opaski. I papierosy węgierskie „Rhapsodia", które dostaliśmy. Ludzie donieśli, że Niemcy są pod dwudziestym drugim w hotelu, a k... przynoszą im, co potrzeba do życia. Idziemy. Tylko Bogdan wrócił z „meldunkiem". Pierwszy idzie Czubaszek, ten, przez którego dostaliśmy mięso od Lewandowskiego. Ja za nim. Doszliśmy aż pod dwudziesty. Pozostałych trzech nie widać. Są z tyłu. Poszedłem po nich zaułkami domów na Chmielnej. Po drodze znalazłem dobre auto. „To można będzie potem wziąć", pomyślałem. Przyprowadziłem tych trzech. Weszliśmy aż do tamtej piwnicy. Tam stwierdzili, że nie mają amunicji, zostało im coś po pół magazynka do peemu. Resztę wystrzelali. Narada: z tym nie ma co atakować. Jeden zostaje na straży (Czubaszek), a my idziemy po amunicję. Tymczasem po powrocie nie puścili nas z amunicją. Czubaszek zaś przeżył ponoć bajkowe przygody. A cały hotel trzy dni później zabrali nam inni. Po drodze z Zygmuntem poszliśmy po auto. Znaleźliśmy szofera i on z jednej, ja z drugiej strony z chorągiewkami, w dobrym tempie (ok. 40 km na zakrętach), bo był obstrzał na Jasnej. Wjechaliśmy na kwaterę. Tam byli wszyscy, z porucznikiem Kmitą, naszym naczelnym dowódcą, salutowali nam. Samochód został, za pokwitowaniem, u nas. Miesiąc później przywalił go gruz.

Służbowi spali w nocy na miękkich poduszkach, bo była to sanitarka. Ja też z tego korzystałem. Ponadto u nas wielki szum. Żandarmeria przyjechała budami i rozlazła się po domach. Ale samochody spalili, a ich samych zablokowali – w parę dni był spokój. Jedyny z ocalałych samochodów stał do końca powstania koło Filharmonii. Trzeba budować barykady. A więc lu! Niepotrzebne szafy, stoły, krzesła. Wszystko leci przez okna. Barykada rośnie. Ale niewiele jest warta. Rozbili pustą restaurację i meblami stroją barykadę. Ktoś zaczyna wozić na taczce kamienie chodnikowe. Ale niewielu go naśladuje. Tylko zrywa się płyty i na te meble sypie ziemię. Późniejsze barykady były z samych płyt, kładzionych jedna na drugą. Robili je przeważnie cywile. Z drugiej strony barykadę robią z wózków i budek z papierosami. Z jednej takiej wyciągnąłem z chorążym Leszkiem (ale nie moim przyjacielem) z parę setek egipskich, niemieckich i swojaków. Wszystko wsiąkło w kieszeniach pomagierów. Chwilę potem Leszek gdzieś poszedł i zaraz wrócił podniecony. „Masz peem, to możesz postrzelać do Niemców", mówi i prowadzi mnie przez Złotą, jakieś podwórka do kina „Stylowego" na Marszałkowskiej. Wszędzie nastrój podniecenia. Naprzeciw są Niemcy. A nikogo z naszych nie widać.

W „Stylowym" spotykam wreszcie dwóch czy trzech. Mają tylko pistolety. „Niech kolega podejdzie do drzwi, odchyli, ale tylko trochę, zasłonę i wali do nich. Są naprzeciw". Faktycznie. Widzę pod „Światowidem" żandarmów. Oglądają się, ale zbytnio nie wychylają. (Skutki tej wizyty to trzydzieści cztery osoby zabite tam przez nich). Mają elkaem rosyjski z tarczą, typ Diegtiariowa. Celuję (jeśli można mówić o celowaniu z błyskawicy) i przez szyby (grubość ok. 1 cm) strzelam. Idzie jak z płatka, szyba popękała – a Niemcy się oglądają. Albo nie doniosło, albo chybiło. Raczej to drugie. Walę raz jeszcze – też bez skutku – i cofam się. Sekunda później – tra-ta-ta, bije z elkaemu seria w drzwi, gdzie leżałem. „Nie dam tu rady", powiedziałem i wróciłem.

Chciałem po powrocie siąść z kimś do obiadu, ale przyleciały jakieś panie z „Kaskady". „Tu niedobre obiady" – mówią. – „Nie macie kucharzy, a u nas są". Poszliśmy tam, zjedliśmy fajny obiad – jakiego dawno nie jadłem, i po powrocie jeszcze u nas zjedliśmy po dwie porcje. A od następnego rana już były kartki na życie.

Po południu mieliśmy skontrolować dom na placu Napoleona 4. Ponoć ktoś widział tam jaskółkę lub, popularniej, gołębiarza (Heckenschütza – strzelec zza płotu), jak strzelał. Przewróciliśmy całe poddasze do góry nogami – i nie znaleźliśmy nic. Dom ten potem przeszukaliśmy bodaj jeszcze z cztery razy z tego samego powodu – zawsze bez skutku. Wieczorem druga zbiórka – szarża na lewo, reszta na prawo (poprzedniego dnia była tylko taka na próbę, na wybranie posterunków). Dowódcą zostaje porucznik Karol (duży) (chodzi o porucznika Czesława Korwina-Piotrowskiego – red.), zastępcą porucznik Smok. Śmieszny typ. Ogólna siła – z trzydziestu ludzi. Wieczorem próbuję znów telefonować. Dom nie odpowiada. Numer Ali łączy po parokrotnej próbie. Trr-trr-trr – czekam parę minut. Nikt nie podchodzi. Odwiesiłem słuchawkę i poszedłem na dół.

Wartę miał Sławek. Znalazł się i Leszek. Gadaliśmy parę godzin. Potem zachciało mi się spać. Przez wybite okno wszedłem więc do naszej jadalni w Yacht Klubie i położyłem się na kanapie. Peem pod głowę. W międzyczasie i tamci zasnęli. Obudziłem się tuż o świcie z chłodu. Zerwałem się co prędzej i idę do bramy frontem zamiast tyłem – wtedy byłoby wszystko w porządku. Tam stoi już ktoś nowy, od razu poczułem do niego niechęć z powodu jego chamskiej twarzy. Mówi do mnie: „Oddajcie, kolego, broń, jesteście aresztowani". Zgłupiałem. Ale oddałem broń i tego peema, już go nie zobaczyłem. Dopiero w niedzielę „zdobyłem" karabinek.

Od poczty nadeszli Bogdan z porucznikiem Karolem dużym i wzięli mnie na górę. Swoją drogą ten Bogdan okazał się wielką świnią. W komórce na górze siedzieli już Leszek ze Sławkiem. Było wcześnie, więc zasnęliśmy. Niepokoiliśmy się bardzo, co będzie. Około ósmej zbiórka. My na lewe skrzydło. Nasz wyższy dowódca, porucznik Karol (mały), tamtym za zaśnięcie dał tylko naganę, a mnie za oddalenie się z posterunku (chociaż służby nie miałem) i zaśnięcie – godzinę stójki. Ale i tak z tego nic nie wyszło. Dowiedzieliśmy się potem, że tej nocy były nareszcie pierwsze zrzuty. Niestety, większość amunicji się zmarnowała, widzieliśmy ją, była cała pogięta z racji kiepskiego opakowania.

13.8.45

Dziś znów jestem trochę dziwnie podniecony, zirytowany czy jak to nazwać. Myślę, co będzie. Jak będzie wyglądała przyszłość? Nie spodziewam się niczego albo raczej: trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie. Wiem, że trzeba czekać, a to znaczy zmarnowane dobre parę lat. Wrócić przecież nie mogę. Jest tylko droga naprzód – ale we mgle, tak że nie wiem, gdzie wiedzie. Mam tylko nadzieję, że może jakoś pójdzie... Że fortuna, tak niełaskawa, zmieni się i jej koło pójdzie znowu w górę. A w ogóle czemu nie urodziłem się Amerykaninem? I co będzie po latach? Czy do czegoś dojdę? Czy zastanę kogoś ze swoich na starych śmieciach?

Piątego z rana nie było nic lepszego do roboty, jak pójść z Mahometem, Leszkiem, Sławkiem i jeszcze jednym panem – który okazał się potem porucznikiem Gwido – wymierzać sprawiedliwość na pewnej pannie mieszkającej w domu Mahometa, naprzeciw naszej kwatery. Panna miała reputację puszczalskiej, ale tylko z Herrenvolkiem (rasą panów – przyp. red.). Weszliśmy, rewizja, przesłuchanie, ona zapiera się i płacze. Gwido z Mahometem ferują sąd i wyrok, my robimy obstawę. Wyrok – 25 razów na d... Czy gołą, czy nie – nie pomnę. Wiem tylko, że w tym celu zabrali z kwatery pałkę gumową, kwadratową 2 x 2 cm, na jakieś pół metra długą. Jak ona wyła przy pierwszych uderzeniach! Gdy skończyli bić, tylko jęczała: „o Jezu". A jakeśmy wychodzili, mało nam rąk nie całowała, żeśmy jej nie uładzili drogi w świat duchów.

Po powrocie znów wylazłem z kwatermistrzem porucznikiem Józefem, dwoma kolegami i łączniczką w poszukiwaniu chleba. Po wariackim łażeniu po domach, piwnicach, kontroli Adrii wróciliśmy z łupem – pół bochenka chleba. Po obiedzie z nudów zaczęliśmy kontrolować dachy w poszukiwaniu gołębiarzy. Zmachaliśmy się nieźle, ale nie znaleźliśmy nic. Potem poszedłem do domu naprzeciw, gdzie był nasz posterunek w kierunku ul. Mazowieckiej. Przyszło nas trzech: ja, Boguś, Adam plus łączniczka Ala. Na przywitanie od razu zrobiliśmy padnij, bo z Mazowieckiej ktoś strzelił. Tynk posypał się znad kanapy. Cholera, dobrze strzela. Zrobiliśmy barykadę z bielizny, bardzo wygodną, i czekaliśmy. Chwilę później przyszedł nowy, porucznik Szach. Miały być tworzone plutony i on miał być dowódcą trzeciego. A chciał mieć samych najlepszych. I takich dostał. Zawsze mieliśmy pretensje do nazywania się „sekcja specjalna" i chcieliśmy mieć wyszyte „SS" na kołnierzach, ale nic z tego nie wyszło. Nas trzech zapisał, a chwilę potem przysłał zmianę. Poszliśmy na nasze nowo urządzone kwatery – sama słoma. Adam popatrzył, poleciał gdzieś i po chwili już nosiliśmy z naprzeciwka materace. Boguś, Adam, ja i jeszcze jeden zajęliśmy pokój. Potem nas i tak z niego wywalili. Spać można było nawet bez niczego, ciepło. Wieczorem zaś poszliśmy na dach podziwiać, jak płoną podpalone przez Niemców Aleje Jerozolimskie. Potężny, ale okropny widok. Czuliśmy się bezsilni. I tacy byliśmy wobec tego rzeczywiście.

Mroźny, śliczny, śnieżny wieczór... W teatrze ciepło, przytulnie, przyjemnie... Loża nr 6 jest pełna. Światła gasną. Przecudna melodia, tak prawdziwa „...wszystko maskować ust uśmiechem, by nikt nie wiedział, że serce rwie ból". Wtedy nie było mi do śmiechu, mimo bliskości Ciebie, bo myślałaś o innym, mimo coctaili i „Ralaigliów"... A jednak ten wieczór zachowałem w pamięci jako jeden z najszczęśliwszych dni życia. Teraz mam tu gramofon i tę płytę po niemiecku, i to wszystko mi się przypomina... Tak chętnie przytuliłbym się teraz beztrosko do Ciebie... Ale czy tam daliby mi żyć i czy miałbym z czego? Patrzę w Twe rozkochane oczy i myślę o tym. Zdawało mi się, że o rodzinie i Tobie łatwo mi przyjdzie zapomnieć. Myślałem tak, gdy byłem głodny i było mi wszystko jedno. Ale to niemożliwe. Czuję, że z Tobą byłoby mi teraz dobrze. I tak jest mi wszystko jedno, gdzie pójdę, bo wrócić nie mogę, teraz; ale może później?... Nastawiam raz jeszcze: „...wszystko maskować ust uśmiechem". I marzę... Może, może się uda i powiedzie, i fortuna dopisze?

W sobotę, piątego dnia powstania, ktoś przyszedł powiedzieć, że u Jabłkowskich była szwalnia wojskowa i są płaszcze, inne rzeczy. Poszliśmy w kilkunastu. Całą kupę płaszczy, celtów, plecaków, zielonych drelichowych spodni zwieźli windą z siódmego piętra. Potem do sąsiedniego domu do komendanta OPL – potrzeba piętnastu ludzi do noszenia. Obrócili dwa razy (strzeżeni z przodu i tyłu) i towar był u nas. Miałem z tego coś cztery płaszcze żandarmerii, bo tylko takie były, dwa plecaki, trzy pary spodni. Po południu Mira i Rena, dwie łączniczki, przyleciały do nas: bierzcie kwit rekwizycyjny, idziemy po buty. Faktycznie, z tym było źle. Albo w ogóle nie mieli, albo mieli za dobre. Ja na przykład nigdy wieczorem sam nie mogłem ściągnąć moich oficerków. Poszliśmy w czterech, tzn. ja, Adam, Boguś i Zygmunt plus tamte dwie łączniczki. Weszliśmy na podwórko, gdzie był ów magazyn firmy Kielman, Chmielna 3. Pytamy o komendanta OPL. Po chwili dopiero jako komendant OPL schodzi koleżanka od Lipińskiego. Powiedzieliśmy, o co chodzi, i wskazała nam drzwi dobrze zamknięte na dwie żelazne sztaby, grube jak ręka, z patentową kłódką. Jako specjalista od kłódek posłałem Adama po piłkę do żelaza. Przyniósł skądś starą piłę, zardzewiałą jak cholera, i męczyłem się tą piłą z pół godziny, zanim przerżnąłem jeden centymetr. Za to jak weszliśmy – całe skrzynie angielskiej pasty do butów, sznurowadeł, nici, skóra zelówkowa i kauczuk w arkuszach leżały pod sufit. Bogactwa na miliony. A na strychu – chyba z tysiąc par butów: męskie wysokie, najrozmaitsze półbuty, najelegantsze (para tak od 4000 zł w górę), łącznie z mokasynami – których była niestety tylko jedna para, a tę znalazł Adam; damskie sportowe, na „słoninie", z wysokimi obcasami itp. Znalazłem też cholewki damskie z krokodylej skóry. Przerzuciliśmy wszystko i wybrali, co lepsze – a co najlepsze to dla siebie. Potem przyszło od nas z kwatery jeszcze paru i na użytek ogólny wzięliśmy jakieś dziesięć worków – a my też po kilka par dla siebie; ja zaś wziąłem sobie cały worek. Miałem tylko potem kłopot z ulokowaniem tego. Chciałem u znajomych, ale byli to ludzie starej daty i bali się. W końcu schowałem je u Jędrka – naprzeciw naszej kwatery. Niestety przy bombardowaniu wszystko ukradli. Nie wiadomo kto.

Pierwszej niedzieli z rana przyleciała jakaś kobieta, wielce podniecona – Niemcy są w Esplanadzie. Sami żandarmi. Zaraz szykuje się ekspedycja – naturalnie SS-y i paru harcerzy z plutonu porucznika Steba. Fajne chłopaki. Poprowadzono nas drogą przez Złotą i dalej podwórkami i dziurami. Na miejscu spotkaliśmy jeszcze jakiś oddział. Naszą grupę bojową prowadził Szach. Niestety, tego dnia nie miałem peemu, bo oddałem go Guciowi, zatem z Jędrkiem, który też miał tylko granaty, tworzyliśmy straż tylną. W tym, że do walki nie doszło, mieliśmy taki sam udział jak inni. Z tamtym oddziałem uzgodniliśmy działanie. Żandarmi siedzieli na drugim piętrze. Weszliśmy na pierwsze. Stąd ktoś krzyczał do nich, że są okrążeni, że walka nie ma sensu i żeby skapitulowali. Ponieważ część ich zrobiła to wczoraj, więc i oni po pięciu minutach zeszli na dół z rączkami w górze. Było ich czternastu. Jeden oberleutnant ranny i reszta żandarmi, paru podoficerów między nimi. Było też dwóch ze Śląska, umiejących po polsku. Jeden z nich objął komendę i był tłumaczem. Potem wzięliśmy go do siebie. Był zastępcą Szacha. A później dostał awans z plutonowego na sierżanta. Wilhelm Janek się nazywał. Ten drugi został gdzieś indziej. Znaleziono przy nich 200 tysięcy złotych i około 70 tysięcy RM, które my, głupcy, oddaliśmy na komendzie. Za to zegarki mieli marne. Te też im odebrano. Dostali je ci, którzy nie mieli swoich, ale nie były wiele warte. Łup przypadający z podziału na nas był niezły: jeńcy, parę karabinów, hełmów, coś ze trzy parabelki. W triumfie przyprowadzaliśmy jeńców do siebie...

Książka Janusza Roli-Szadkowskiego „Z błyskawicą na tygrysy. Dziennik powstańca" ukazała się 14 czerwca nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rok temu mniej więcej o tej porze padła poczta... Dziś siedzę w oknie Platterhofu (hotel dla członków NSDAP – red.) parę metrów od siedziby Hitlera w Obersalzbergu (Berchtesgaden). Widok miły: same ruiny... Tutaj też go trafili... Pada deszcz... Teraz do rzeczy. Muszę spisać minione rzeczy, choćby z rocznym opóźnieniem.

A więc zapomniałem, że po upadku poczty nad wieczorem tiger wjechał na Mazowiecką, z działka mocno rozbił i zapalił zniszczony przed południem czołg. Potem, w deszczowy ranek trzeciego, ktoś przyleciał powiedzieć, że Niemcy siedzą gdzieś izolowani w domu na Widoku. Idziemy. Prowadzi kapral-podchorąży Bogdan. Extra „son-of-a-bitek", czyli sukinsyn. Może było nas z ośmiu–dziesięciu. Ja moją błyskawicę dałem komuś i miałem tylko granaty. Ale angielskie. Doszliśmy do Widoku, podbierając jeszcze kogoś po drodze na Chmielnej, i dwoje skacze przez ulicę. Ledwo przeszli: tra-ta-ta-ta i tynk z murów leci. Cholera, są bestie. Dopytujemy się: Szkopy są ponoć pod numerem 8. Najpierw każemy ogłosić komendantowi OPL (Obrony Przeciwlotniczej – red.), że cywile mają się wynieść.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów