W tym roku będzie to jednak szczególnie ważny proces, może nawet najważniejszy w historii zjednoczonej Europy. Dotychczasowa strategia budowania konsensusu dwóch największych sił (chadeckiej i socjaldemokratycznej) przypomina trochę myślenie magiczne. Bo próbuje się powtórzyć eksperyment, licząc, że tym razem inne będą jego efekty. Z każdą kolejną elekcją rośnie wszak siła partii spoza europejskiego mainstreamu. I po tych wyborach zamiast refleksji o tym, co w Unii poszło nie tak, usłyszeć się dało wielkie westchnienie ulgi, że jeszcze tym razem siły antyeuropejskie i nacjonalistyczne nie okazały się tak silne, by wywrócić unijny statek. Słychać zachęty, by dalej te siły izolować i w ten sposób uporać się z problemem nacjonalizmu i populizmu.
Może to jednak doprowadzić wyłącznie do wzmocnienia tych sił. Ci, którzy krytykują dziś Unię Europejską, mają wrażenie, że głos Europejczyków nie jest słyszany, że bez względu na wynik wyborów o przyszłości Unii i tak decydować będą liberalne elity. Pozostawienie sił eurosceptycznych poza gronem ciał decyzyjnych tylko potwierdzi głoszone przez nie tezy. A wszelkie problemy i kryzysy w UE będą im służyć.
Jeśli więc chcemy zachować Unię, czas zaprosić do stołu tych, którzy kontestują status quo. I tu dochodzimy do rzeczy najważniejszej – problemu definicji. Wszak wspólny zbiór „partii antyeuropejskich" składa się z bardzo różnych ugrupowań. Z jednej strony mamy partie, które chcą wprost likwidacji Unii (takie były np. postulaty polskiej Konfederacji, która akurat do PE się nie dostała, lecz dostały się inne formacje mające takie plany). Z drugiej strony są partie, które domagają się reformy UE i mówią, że jest ona dużą wartością, ale wymaga przebudowy. Niektórzy postulują głębokie zmiany poszczególnych unijnych polityk – na przykład imigracyjnej.
Może czas zaprosić do stołu tych, którzy uważają Unię za coś dobrego, lecz z różnych powodów chcą jej reformy? Tym bardziej że te podziały nie są bardzo ostre. Węgierski Fidesz ma na przykład program bardziej eurosceptyczny niż polski PiS, szczególnie jeśli chodzi o sprawy wspólnego rynku energii czy bezpieczeństwa. Ale Fidesz jest w europarlamencie częścią mainstreamowej grupy politycznej EPP, a PiS jest w EKR, które uchodzi za ugrupowanie eurosceptyczne. Kandydat EPP na szefa Komisji Europejskiej Manfred Weber w kampanii wyborczej opowiadał o konieczności powrotu do chrześcijańskich, a nawet katolickich wartości – to były wystąpienia, których nie powstydziłby się prezes PiS. Austriacki kanclerz Sebastian Kurz (też z EPP) wygłaszał ostre antyimigranckie tezy, pasujące raczej do włoskiego eurosceptyka, wicepremiera Mattea Salviniego. Przykłady można by mnożyć.
Nie chodzi jednak o epatowanie paradoksami, lecz raczej o stworzenie płaszczyzny namysłu nad tym, jak ma wyglądać Unia, w której do stołu dyskusyjnego zostaną zaproszeni wszyscy – z wyjątkiem partii, które rzeczywiście kwestionują sensowność dalszego istnienia UE. I nie chodzi tu o legitymizowanie poglądów skrajnych, lecz o szacunek dla mieszkańców Unii, którzy wybierając swoich przedstawicieli, pokazują, w jakim kierunku chcą iść. Ignorowanie głosu dziesiątek milionów z nich to przepis na europejską katastrofę. I najlepszy prezent, jaki unijny mainstream może zrobić tym, którzy marzą o zniszczeniu zjednoczonej Europy.