Sławomir Rybicki: Ani PO, ani PiS nie chciało PO-PiS

Projekt wspólnych rządów po odsunięciu postkomunistów od władzy to był fakt medialny. Wśród partyjnych liderów nie było woli politycznej - mówi Sławomir Rybicki, senator PO, minister w kancelarii prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Aktualizacja: 08.06.2020 05:27 Publikacja: 05.06.2020 00:01

Sławomir Rybicki: Ani PO, ani PiS nie chciało PO-PiS

Foto: Forum, Adam Chełstowski

Plus Minus: Podobała się panu piosenka Kazika Staszewskiego „Twój ból jest lepszy niż mój" o wizycie prezesa PiS na cmentarzu w 10. rocznicę katastrofy smoleńskiej? Czy to jest piosenka również o panu?

Podobała, bo przypomniała, a może uświadomiła Polakom, że są w państwie gorsi i lepsi obywatele. Ci lepsi mogą więcej. A mój ból jest ani większy, ani mniejszy. Ani lepszy, ani gorszy.

Katastrofa smoleńska jest też pana rodzinną tragedią. Zginął w niej pana starszy brat Arkadiusz Aram Rybicki?

Tym trudniejsza, że to ja pierwotnie miałem propozycję wylotu do Smoleńska 10 kwietnia. Byłem wtedy wiceprzewodniczącym klubu Platformy Obywatelskiej i z tytułu tej funkcji zostałem wytypowany do delegacji. Nie mogłem, bo czekały mnie inne obowiązki. Było wiadomo, że skoro ja nie polecę, to poleci mój brat Aram, który bardzo chciał uczestniczyć w obchodach 70-lecia zbrodni katyńskiej. W sobotę rano otrzymałem telefon z informacją o katastrofie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Warszawy. Byłem w takim szoku, że nie pamiętam tej drogi. Przyjechałem jako jeden z pierwszych z władz naszego klubu. Chciałem być jak najbliżej źródeł informacji. Próbowaliśmy się dowiedzieć czegokolwiek o katastrofie, ale wieści były wyłącznie dramatyczne i nie pozostawiały nadziei, że ktokolwiek przeżył.




Czy rząd Donalda Tuska dochował należytej staranności w wyjaśnianiu tej katastrofy? Nasi śledczy mieli utrudniony dostępu do wraku, do czarnych skrzynek. Może premier nie powinien był się godzić na badanie katastrofy na podstawie konwencji chicagowskiej o międzynarodowym ruchu lotniczym.

Nie mam poczucia, żeby państwo polskie zaniedbało swoje powinności w tej sprawie. Przyjęcie konwencji chicagowskiej, która reguluje postępowanie związane z międzynarodowymi wypadkami lotniczymi, wydawało się wtedy czymś oczywistym. Z perspektywy czasu może się wydawać, że można było zrobić coś więcej, lepiej, mądrzej albo inaczej. Postąpiono w zgodzie z przepisami międzynarodowymi i uważam, że to było właściwe. Zasadniczą kwestią było ustalenie przyczyn katastrofy. Nikt do tej pory w sposób merytoryczny nie podważył ustaleń komisji Jerzego Millera. Oczywiście pozostaje kwestia, czy prokuratura należycie wywiązała się ze swoich obowiązków, czy chociażby należycie nadzorowano identyfikację ciał. I czy to było możliwe do wykonania.

Sądząc po tym, w ilu przypadkach pomylono ciała, prokuratura mogła chyba sprawić się lepiej?

Tak. W tej sprawie można dyskutować, czy wszystko było zrobione z należytą starannością. Ale trzeba też pamiętać o stopniu skomplikowania tej sytuacji. O tym, że katastrofa miała miejsce na terytorium innego państwa, a nasi śledczy nie mieli wpływu na każdą czynność. Że w Rosji obowiązuje nieco inna kultura prawna i inne standardy postępowania. Do działania prokuratury, szczególnie tej obecnej, mam wiele zastrzeżeń.

Dlaczego?

Uważam, że obecna władza posunęła się do podłości i cynizmu, wykorzystując katastrofę najpierw do dzielenia Polaków, a potem do bezprzykładnego nękania rodzin ofiar tej katastrofy niepotrzebnymi działaniami. Tym bardziej że nie zmieniały one niczego istotnego w ustaleniach, a nie pozwalały rodzinom na zakończenie żałoby i psychologiczne zamknięcie tej sprawy.

Mówi pan o zarządzonych przez prokuraturę ekshumacjach?

Przeprowadzonych wbrew woli części rodzin, w tym mojej. To są działania, które powinny być ocenione pod kątem prawnym. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu przyznał rację mojej rodzinie, że ekshumacja została przeprowadzona ze złamaniem zasad praworządności i praw człowieka. Tym bardziej że skarżyliśmy decyzję prokuratury do sądu i sprawa była w toku, gdy – nie czekając na rozstrzygnięcie – przeprowadzono ekshumację. Wyrok Trybunału w Strasburgu powinien zostać w pełni wykonany poprzez zmianę kodeksu postępowania karnego w tym zakresie. Rząd do dzisiaj nie zrealizował tego orzeczenia. W tej sprawie powinna powstać biała księga działań PiS wokół katastrofy smoleńskiej, ze szczególnym uwzględnieniem prac komisji Antoniego Macierewicza, której działania i ustalenia są kpiną i naigrywaniem się z osiągnięć nauki.

Z drugiej strony sąd uznał jednak, że Tomasz Arabski, ówczesny szef Kancelarii Premiera, jest winny niedopełnienia obowiązków ciążących na nim jako koordynatorze lotów rządowych i wydał wyrok skazujący, na razie nieprawomocny.

Jestem przekonany, że procedury, które obowiązywały w specjalnym pułku lotniczym, od lat były takie same. Minister Arabski miał pecha, bo za jego urzędowania doszło do katastrofy smoleńskiej. Dlatego został skazany. Ale odpowiedzialna za organizację lotu była Kancelaria Prezydenta. To Kancelaria głowy państwa decyduje o sprawach związanych z lotem, celem podróży, składem delegacji, a podczas lotu jest w kontakcie z załogą samolotu.

Sąd uznał inaczej. Dysponentem samolotów jest Kancelaria Premiera.

Ale tylko w sensie formalnym, czyli udostępnienia samolotu. Cała reszta jest w rękach Kancelarii Prezydenta. Minister Arabski stał się ofiarą sytuacji politycznej. Trzeba było znaleźć winnych tej katastrofy. Donald Tusk był poza zasięgiem, nie udało się PiS-owi skazać go za tę sprawę, to Tomasz Arabski został kozłem ofiarnym. PiS-owi do budowania konfliktów i dzielenia społeczeństwa potrzebna była narracja, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia ze spiskiem, zamachem, a w takiej sytuacji potrzebni są winni.

Mówi pan, że PiS wykreowało konflikt, wykorzystując katastrofę smoleńską, ale przecież ten konflikt trwał od 2005 roku. Pamięta pan spory prezydenta i premiera o to, kto ma uczestniczyć w szczycie w Brukseli czy o samolot?

Jednak katastrofa została cynicznie wykorzystana do wzmocnienia tego konfliktu i do osiągnięcia celu politycznego. Chodziło o wytworzenie wrażenia, że trzeba bronić Polaków przed zagrożeniem. To stara metoda PiS, raz zagrożenie stanowią uchodźcy, innym razem gender, a jeszcze innym ci, którzy doprowadzili do katastrofy smoleńskiej. To jest metoda na budowanie kapitału politycznego poprzez konflikt.

Część komentatorów uważała, że Platforma sama podsycała ten konflikt, bo dzięki temu PiS i PO podzieliły się sceną polityczną. Inne ugrupowania nie miały szans, żeby się przebić przez ten spór, i tak jest do dzisiaj.

Aktywne było PiS, które budowało kapitał polityczny na dzieleniu Polaków. To, że Platforma jako największa partia opozycyjna zyskiwała na polaryzacji jako anty-PiS, nie było celową taktyką, tylko skutkiem działań PiS.

Pan zaczynał swoją działalność polityczną jako bardzo młody człowiek w Ruchu Młodej Polski. Był pan też sekretarzem Lecha Wałęsy po 1980 roku. Dlaczego nie znalazł się pan w drużynie Wałęsy, czyli tych ludzi, którzy kandydowali do Sejmu i Senatu w 1989 roku?

Wtedy uważałem, że jestem za młody. Ale pomagałem w kampanii wyborczej i rozpocząłem współpracę z Maciejem Płażyńskim, który w 1990 roku został pierwszym niekomunistycznym wojewodą gdańskim. Mnie zaproponował stanowisko dyrektora swojego gabinetu. To był fantastyczny czas, bo pełni ideałów i entuzjazmu budowaliśmy w regionie bardzo dobrą współpracę między państwem a samorządem lokalnym.

W 1996 roku, gdy premier Włodzimierz Cimoszewicz odwołał Płażyńskiego z funkcji wojewody, pan wrócił do Lecha Wałęsy – został pan dyrektorem biura byłego prezydenta.

Tak, po tym jak Sejm uchwalił przepisy o uposażeniu byłych prezydentów. I muszę powiedzieć, że to był dla mnie osobiście fantastyczny czas. Do Lecha Wałęsy przyjeżdżały pielgrzymki ważnych ludzi z całego świata. Pamiętam, jak w 1997 roku oprowadzałem po Gdańsku byłego prezydenta USA George'a H. W. Busha, który razem z Richardem von Weizsäckerem i Lechem Wałęsą odebrał tytuł Honorowego Obywatela Gdańska. Ale po roku Maciej Płażyński został marszałkiem Sejmu, a ja ponownie dyrektorem jego gabinetu. Maciej Płażyński był zawsze niezależnym człowiekiem. A dzięki swoim poglądom i cechom charakteru był do zaakceptowania przez większość członków AWS – od partii prawicowych po związkowców.

Jaka była tamta kadencja Sejmu z pana perspektywy?

Burzliwa. AWS była politycznie bardzo zróżnicowana wewnętrznie, stąd konflikty, które nieuchronnie musiały się pojawić. Mimo to udało się uchwalić cztery fundamentalne dla państwa reformy.

Czy Marian Krzaklewski, jak mówiono, rządził z tylnego siedzenia?

Zapanowanie nad związkowcami nie było łatwe, Marian Krzaklewski bardzo dobrze sobie z nimi radził.

Z Maciejem Płażyńskim poszło mu gorzej, bo to próba wymuszenia różnych działań na marszałku Sejmu sprawiła, że Płażyński odszedł z AWS.

Tak jak mówiłem, Maciej był samodzielnym politykiem i rzeczywiście tarcia doprowadziły do jego odejścia z Ruchu Społecznego AWS, co przypieczętowało upadek tej formacji. Ale ona i tak była bliska upadku. W konsekwencji z tamtego bloku wyłoniła się Platforma Obywatelska i PiS. Od początku byłem zaangażowany w budowę Platformy i do dzisiaj uważam, że jest to bardzo dobry projekt polityczny.

W 2005 roku po kadencji rządów SLD pojawił się pomysł, że dwie partie opozycyjne o korzeniach solidarnościowych zawiążą koalicję i będą wspólnie rządziły. Dlaczego nie doszło do powstania koalicji PO–PiS-u?

PO–PiS to był projekt medialny. Byłem wówczas w Sejmie i wiem, że liderzy od początku nie wierzyli w możliwość wspólnych rządów. Ale medialnie dobrze się to sprzedawało, dlatego nie protestowali, gdy była o tym mowa. Jednak po wyborach koncepcja umarła śmiercią naturalną m.in. przez brak wzajemnego zaufania.

Może chodziło o to, że Platforma nie mogła przeboleć podwójnej przegranej w 2005 roku zarówno w wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych.

Rzeczywiście przegraliśmy wtedy jedne i drugie wybory, ale nie sądzę, by do PO–PiS-u doszło, gdybyśmy wygrali. Nie było woli politycznej, szczególnie wśród liderów, żeby ten polityczny projekt wdrożyć w życie. Różnice programowe między nami były zbyt duże.

Dlaczego przegraliście wybory w 2005 roku?

Przyczyn było wiele. Moim zdaniem kluczowe było to, że PiS skutecznie sformułowało alternatywę, iż Polacy będą wybierali między Polską solidarną a liberalną. Nas obsadzili w roli twórców Polski liberalnej, czyli tej gorszej dla „zwykłych" ludzi, a nasi sztabowcy nie znaleźli właściwej odpowiedzi na tak sformułowany podział. Tymczasem ta alternatywa była fałszywa, bo Polska po 1989 roku nieustannie się rozwijała i wszystkim się poprawiało. Prawdą jest, że część społeczeństwa miała poczucie, iż nie skorzystała na transformacji. PiS trafnie odczytało nastroje społeczne. Ale obiektywnie rzecz biorąc, ostatnie 30 lat to był nieustanny rozwój.

Dlaczego dziesięć lat później PiS-owi udało się złapać was w tę samą pułapkę? Bo przecież „Polska w ruinie", w domyśle po rządach PO, i „dobra zmiana" dzięki rządom PiS, to była nowa odsłona tego starego podziału. Przez osiem lat sprawowaliście władzę. Nie wyciągnęliście wniosków z kampanii 2005 r.?

Uważam, że zrobiliśmy bardzo dużo. Nasz program modernizacyjny bardzo zmienił Polskę.

Ma pan na myśli autostrady i inne inwestycje infrastrukturalne? To było łatwe. Jako pierwszy rząd mieliście do dyspozycji pełny unijny budżet.

Ale mogliśmy tych funduszy nie wykorzystać właściwie lub roztrwonić na niepotrzebne inwestycje, a my bardzo dobrze je wykorzystaliśmy. Zdecydowanie nie zgadzam się z zarzutem, że jedynym naszym pomysłem na sprawowanie władzy była ta osławiona ciepła woda w kranie. Czy stabilizacja gospodarcza i społeczna, uporządkowane finanse publiczne, procesy modernizacyjne, silna pozycja Polski w Unii Europejskiej i wpływ na agendę europejską to jest mało? Przecież Polska nie stała w miejscu, tylko się rozwijała. To prawda, że nie było rewolucyjnych kroków. Jednak często strategia długodystansowca przynosi lepsze efekty niż kilka sprintów.

Maciej Płażyński, wasz pierwszy przewodniczący, nieraz ostro krytykował pierwsze rządy PO za to, że unikaliście reform. Uważał, że chodziło wam tylko o utrzymanie władzy.

Maciej Płażyński był już wtedy w innym miejscu. Odszedł od nas w 2002 roku. W 2007 roku startował do Senatu z listy PiS. Żałowałem, że tak się stało i nie do końca rozumiałem motywy jego odejścia.

A odejście Donalda Tuska do Brukseli, jak pan przyjął?

Jako wielki dla Polski splendor i dla Donalda Tuska też. A dla sytuacji wewnętrznej w kraju... Cóż, to była już końcówka ośmioletnich rządów PO.

Przegrana zaglądała wam w oczy i Donald Tusk słusznie zrobił, że ewakuował się do Brukseli?

Tak bym nie powiedział. Rok to zbyt dużo, aby mówić o nadciągającej przegranej. Ale na pewno zmęczenie rządzącymi stawało się faktem. Zresztą jaki Donald Tusk miał wybór? Objął przecież bardzo ważne stanowisko europejskie. To oczywiście miało swoje reperkusje dla sceny politycznej i dla PO, bo przywództwo Tuska było niekwestionowane, wyraziste i po prostu dobre. Nie idealne, ale dobre. Natomiast po jego odejściu nastąpił okres zwykle występujący po ustąpieniu wieloletniego lidera, czyli trudny czas dla następcy. Czy konsekwencją decyzji Tuska musiała być porażka w wyborach prezydenckich, a później parlamentarnych? Moim zdaniem tak być nie musiało.

To dlaczego tak się stało?

Porażka w wyborach prezydenckich przesądziła o porażce w wyborach parlamentarnych.

To oczywiste, ale dlaczego zaliczyliście porażkę w wyborach prezydenckich? Kto do tego doprowadził? Bronisław Komorowski miał na początku kampanii gigantyczną przewagę nad Andrzejem Dudą.

Myślę, że czynników było wiele, o zmęczeniu rządami PO już mówiłem. Do tego doszła nieudana kampania wyborcza.

Winien zatem był Robert Tyszkiewicz, szef sztabu wyborczego prezydenta Komorowskiego?

Nie chcę nikogo obwiniać. Był cały zespół czynników, które do tego doprowadziły, a zmęczenie rządami PO odgrywało niepoślednią rolę. Moim zdaniem porażka nie była nieunikniona. Doprowadziła do niej suma błędów i zaniechań popełnionych w kampanii.

Jak pan się czuł, gdy Bronisław Komorowski przegrał pierwszą turę wyborów prezydenckich?

Obawiałem się, że zwycięstwo wymknie nam się z rąk, jeżeli coś się nie zmieni w jego kampanii. Korekty kampanii przed II turą wyborów nastąpiły, bardzo zaangażował się w promowanie prezydenta Władysław Kosiniak-Kamysz i PSL. Ale już było za późno. Pewne tendencje w krótkim okresie są nie do powstrzymania.

Pojawiły się wtedy takie sugestie, że politycy PO bardziej promowali siebie niż prezydenta. Przypomnę 16 bronkobusów, które jeździły po Polsce, a w żadnym nie było prezydenta, tylko jego kartonowa podobizna. Komentatorzy sugerowali, że PO chodziło o to, by pozycja prezydenta nie była zbyt silna.

Znam tę teorię. Z całą pewnością nie wszystko działało tak, jak powinno. Tamta kampania nie będzie dla nikogo powodem do dumy, a konsekwencje porażki trwają do dzisiaj.

Bronisław Komorowski liczył wtedy na poparcie PSL i podobno uważał, że fakt, iż ludowcy wystawili własnego kandydata w tych wyborach, przyczynił się do jego porażki.

Jedna z istotnych przyczyn to bez wątpienia decyzja Janusza Piechocińskiego, ówczesnego prezesa PSL, żeby postawić na własnego kandydata. Decyzja nieodpowiedzialna i brzemienna w skutkach. Historia zweryfikowała jej autora – Janusz Piechociński dziś znajduje się na obrzeżach polityki. Gdyby w pierwszej turze wyborów zaplecze prezydenta Komorowskiego było szersze, to być może zyskaliśmy dodatkowe punkty procentowe i prezydent nie przegrałby w pierwszej turze z Andrzejem Dudą. A to byłby zupełnie inny punkt wyjścia do walki o drugą turę. Postawa Piechocińskiego podyktowana wyłącznie wewnętrznym interesem PSL-u z punktu widzenia przyszłości polskiej sceny politycznej była niedobra.

Czy historia PO to więcej wzlotów czy upadków?

Oczywiście bilans jest zdecydowanie korzystny. Wspólnym wysiłkiem budowaliśmy demokratyczne państwo z niezależnym sądownictwem i prokuraturą, z liberalną gospodarką, podmiotowym samorządem lokalnym, służbą cywilną i zaufaniem do NGO-sów i europejskimi aspiracjami. Obraz państwa dziś to: zawłaszczone przez działaczy partyjnych instytucje państwa, m.in. Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, media publiczne, wymiar sprawiedliwości itd. Partia rządząca zastępuje państwo – jak w PRL-u. Jeśli do tego dołożymy uległego ugrupowaniu rządzącemu prezydenta Andrzeja Dudę, to wyłania się obraz państwa zawłaszczonego przez PiS, na politycznych peryferiach Europy.

Oni mówili o was to samo, że zawłaszczyliście państwo. Ba, Jan Rulewski, wasz senator, tak mówił.

Jan Rulewski jest oryginalnym politykiem, wszyscy to wiemy. Za naszych rządów budowaliśmy państwo jako dobro wspólne, a teraz wszystkie jego instytucje zostały zawłaszczone przez urzędników partyjnych i są używane do konsolidacji władzy PiS.

Wyborcom to nie przeszkadza. W ubiegłym roku przy rekordowo wysokiej frekwencji ponownie powierzyli władzę PiS. Przynajmniej w wyborach do Sejmu.

PiS-owi ponownie udało się podzielić społeczeństwo, wspólnotę Polaków na złe elity i „zwykłych" ludzi, których trzeba bronić przed kolejnymi wyimaginowanymi zagrożeniami. Do tego doszły wielomilionowe transfery socjalne z budżetu państwa. Ale legitymizacja ich rządów jest coraz słabsza. Wolny Senat oraz urząd prezydenta – mam nadzieję, że odzyskany dla dobra Polski już niedługo – zmieni układ sił. Większość w Sejmie może rządzić, ale obraz państwa będzie zupełnie inny. 

Plus Minus: Podobała się panu piosenka Kazika Staszewskiego „Twój ból jest lepszy niż mój" o wizycie prezesa PiS na cmentarzu w 10. rocznicę katastrofy smoleńskiej? Czy to jest piosenka również o panu?

Podobała, bo przypomniała, a może uświadomiła Polakom, że są w państwie gorsi i lepsi obywatele. Ci lepsi mogą więcej. A mój ból jest ani większy, ani mniejszy. Ani lepszy, ani gorszy.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami