PO–PiS to był projekt medialny. Byłem wówczas w Sejmie i wiem, że liderzy od początku nie wierzyli w możliwość wspólnych rządów. Ale medialnie dobrze się to sprzedawało, dlatego nie protestowali, gdy była o tym mowa. Jednak po wyborach koncepcja umarła śmiercią naturalną m.in. przez brak wzajemnego zaufania.
Może chodziło o to, że Platforma nie mogła przeboleć podwójnej przegranej w 2005 roku zarówno w wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych.
Rzeczywiście przegraliśmy wtedy jedne i drugie wybory, ale nie sądzę, by do PO–PiS-u doszło, gdybyśmy wygrali. Nie było woli politycznej, szczególnie wśród liderów, żeby ten polityczny projekt wdrożyć w życie. Różnice programowe między nami były zbyt duże.
Dlaczego przegraliście wybory w 2005 roku?
Przyczyn było wiele. Moim zdaniem kluczowe było to, że PiS skutecznie sformułowało alternatywę, iż Polacy będą wybierali między Polską solidarną a liberalną. Nas obsadzili w roli twórców Polski liberalnej, czyli tej gorszej dla „zwykłych" ludzi, a nasi sztabowcy nie znaleźli właściwej odpowiedzi na tak sformułowany podział. Tymczasem ta alternatywa była fałszywa, bo Polska po 1989 roku nieustannie się rozwijała i wszystkim się poprawiało. Prawdą jest, że część społeczeństwa miała poczucie, iż nie skorzystała na transformacji. PiS trafnie odczytało nastroje społeczne. Ale obiektywnie rzecz biorąc, ostatnie 30 lat to był nieustanny rozwój.
Dlaczego dziesięć lat później PiS-owi udało się złapać was w tę samą pułapkę? Bo przecież „Polska w ruinie", w domyśle po rządach PO, i „dobra zmiana" dzięki rządom PiS, to była nowa odsłona tego starego podziału. Przez osiem lat sprawowaliście władzę. Nie wyciągnęliście wniosków z kampanii 2005 r.?
Uważam, że zrobiliśmy bardzo dużo. Nasz program modernizacyjny bardzo zmienił Polskę.
Ma pan na myśli autostrady i inne inwestycje infrastrukturalne? To było łatwe. Jako pierwszy rząd mieliście do dyspozycji pełny unijny budżet.
Ale mogliśmy tych funduszy nie wykorzystać właściwie lub roztrwonić na niepotrzebne inwestycje, a my bardzo dobrze je wykorzystaliśmy. Zdecydowanie nie zgadzam się z zarzutem, że jedynym naszym pomysłem na sprawowanie władzy była ta osławiona ciepła woda w kranie. Czy stabilizacja gospodarcza i społeczna, uporządkowane finanse publiczne, procesy modernizacyjne, silna pozycja Polski w Unii Europejskiej i wpływ na agendę europejską to jest mało? Przecież Polska nie stała w miejscu, tylko się rozwijała. To prawda, że nie było rewolucyjnych kroków. Jednak często strategia długodystansowca przynosi lepsze efekty niż kilka sprintów.
Maciej Płażyński, wasz pierwszy przewodniczący, nieraz ostro krytykował pierwsze rządy PO za to, że unikaliście reform. Uważał, że chodziło wam tylko o utrzymanie władzy.
Maciej Płażyński był już wtedy w innym miejscu. Odszedł od nas w 2002 roku. W 2007 roku startował do Senatu z listy PiS. Żałowałem, że tak się stało i nie do końca rozumiałem motywy jego odejścia.
A odejście Donalda Tuska do Brukseli, jak pan przyjął?
Jako wielki dla Polski splendor i dla Donalda Tuska też. A dla sytuacji wewnętrznej w kraju... Cóż, to była już końcówka ośmioletnich rządów PO.
Przegrana zaglądała wam w oczy i Donald Tusk słusznie zrobił, że ewakuował się do Brukseli?
Tak bym nie powiedział. Rok to zbyt dużo, aby mówić o nadciągającej przegranej. Ale na pewno zmęczenie rządzącymi stawało się faktem. Zresztą jaki Donald Tusk miał wybór? Objął przecież bardzo ważne stanowisko europejskie. To oczywiście miało swoje reperkusje dla sceny politycznej i dla PO, bo przywództwo Tuska było niekwestionowane, wyraziste i po prostu dobre. Nie idealne, ale dobre. Natomiast po jego odejściu nastąpił okres zwykle występujący po ustąpieniu wieloletniego lidera, czyli trudny czas dla następcy. Czy konsekwencją decyzji Tuska musiała być porażka w wyborach prezydenckich, a później parlamentarnych? Moim zdaniem tak być nie musiało.
To dlaczego tak się stało?
Porażka w wyborach prezydenckich przesądziła o porażce w wyborach parlamentarnych.
To oczywiste, ale dlaczego zaliczyliście porażkę w wyborach prezydenckich? Kto do tego doprowadził? Bronisław Komorowski miał na początku kampanii gigantyczną przewagę nad Andrzejem Dudą.
Myślę, że czynników było wiele, o zmęczeniu rządami PO już mówiłem. Do tego doszła nieudana kampania wyborcza.
Winien zatem był Robert Tyszkiewicz, szef sztabu wyborczego prezydenta Komorowskiego?
Nie chcę nikogo obwiniać. Był cały zespół czynników, które do tego doprowadziły, a zmęczenie rządami PO odgrywało niepoślednią rolę. Moim zdaniem porażka nie była nieunikniona. Doprowadziła do niej suma błędów i zaniechań popełnionych w kampanii.
Jak pan się czuł, gdy Bronisław Komorowski przegrał pierwszą turę wyborów prezydenckich?
Obawiałem się, że zwycięstwo wymknie nam się z rąk, jeżeli coś się nie zmieni w jego kampanii. Korekty kampanii przed II turą wyborów nastąpiły, bardzo zaangażował się w promowanie prezydenta Władysław Kosiniak-Kamysz i PSL. Ale już było za późno. Pewne tendencje w krótkim okresie są nie do powstrzymania.
Pojawiły się wtedy takie sugestie, że politycy PO bardziej promowali siebie niż prezydenta. Przypomnę 16 bronkobusów, które jeździły po Polsce, a w żadnym nie było prezydenta, tylko jego kartonowa podobizna. Komentatorzy sugerowali, że PO chodziło o to, by pozycja prezydenta nie była zbyt silna.
Znam tę teorię. Z całą pewnością nie wszystko działało tak, jak powinno. Tamta kampania nie będzie dla nikogo powodem do dumy, a konsekwencje porażki trwają do dzisiaj.
Bronisław Komorowski liczył wtedy na poparcie PSL i podobno uważał, że fakt, iż ludowcy wystawili własnego kandydata w tych wyborach, przyczynił się do jego porażki.
Jedna z istotnych przyczyn to bez wątpienia decyzja Janusza Piechocińskiego, ówczesnego prezesa PSL, żeby postawić na własnego kandydata. Decyzja nieodpowiedzialna i brzemienna w skutkach. Historia zweryfikowała jej autora – Janusz Piechociński dziś znajduje się na obrzeżach polityki. Gdyby w pierwszej turze wyborów zaplecze prezydenta Komorowskiego było szersze, to być może zyskaliśmy dodatkowe punkty procentowe i prezydent nie przegrałby w pierwszej turze z Andrzejem Dudą. A to byłby zupełnie inny punkt wyjścia do walki o drugą turę. Postawa Piechocińskiego podyktowana wyłącznie wewnętrznym interesem PSL-u z punktu widzenia przyszłości polskiej sceny politycznej była niedobra.
Czy historia PO to więcej wzlotów czy upadków?
Oczywiście bilans jest zdecydowanie korzystny. Wspólnym wysiłkiem budowaliśmy demokratyczne państwo z niezależnym sądownictwem i prokuraturą, z liberalną gospodarką, podmiotowym samorządem lokalnym, służbą cywilną i zaufaniem do NGO-sów i europejskimi aspiracjami. Obraz państwa dziś to: zawłaszczone przez działaczy partyjnych instytucje państwa, m.in. Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, media publiczne, wymiar sprawiedliwości itd. Partia rządząca zastępuje państwo – jak w PRL-u. Jeśli do tego dołożymy uległego ugrupowaniu rządzącemu prezydenta Andrzeja Dudę, to wyłania się obraz państwa zawłaszczonego przez PiS, na politycznych peryferiach Europy.
Oni mówili o was to samo, że zawłaszczyliście państwo. Ba, Jan Rulewski, wasz senator, tak mówił.
Jan Rulewski jest oryginalnym politykiem, wszyscy to wiemy. Za naszych rządów budowaliśmy państwo jako dobro wspólne, a teraz wszystkie jego instytucje zostały zawłaszczone przez urzędników partyjnych i są używane do konsolidacji władzy PiS.
Wyborcom to nie przeszkadza. W ubiegłym roku przy rekordowo wysokiej frekwencji ponownie powierzyli władzę PiS. Przynajmniej w wyborach do Sejmu.
PiS-owi ponownie udało się podzielić społeczeństwo, wspólnotę Polaków na złe elity i „zwykłych" ludzi, których trzeba bronić przed kolejnymi wyimaginowanymi zagrożeniami. Do tego doszły wielomilionowe transfery socjalne z budżetu państwa. Ale legitymizacja ich rządów jest coraz słabsza. Wolny Senat oraz urząd prezydenta – mam nadzieję, że odzyskany dla dobra Polski już niedługo – zmieni układ sił. Większość w Sejmie może rządzić, ale obraz państwa będzie zupełnie inny.