To nie władza ogranicza wolność religijną

Spór o sposób zachowania się Kościoła w czasie epidemii ma głębsze znaczenie. To spór o to, co jest fundamentalną cnotą w życiu chrześcijanina i jak kształtować jego obowiązki moralne.

Publikacja: 29.05.2020 18:00

Protest w Warszawie, 16 maja 2020 r.

Protest w Warszawie, 16 maja 2020 r.

Foto: Reporter

Kiedy czytałem tekst Jacka Borkowicza pt. „Kościół. Utracona odporność stadna" („Plus Minus", 9–10 maja), zastanawiałem się, jaką tezę autor chciał w swoim artykule udowodnić. Prawdopodobnie kryje się ona w pytaniu: czy Kościół zawiódł swoich wiernych? Tak, zawiódł – zdaje się odpowiadać autor. Na czym jednak miałby ten zawód polegać? Autor pisze, że „gdy przychodziła pora, potrafili powiedzieć: nie ustąpimy". Oni – to znaczy biskupi. Borkowicz liczył, że doczeka się momentu, gdy Kościół w Polsce zdobędzie się na odwagę (?), by powiedzieć władzy: non possumus. Tak się jednak nie stało. Autor sugeruje, że w czasie epidemii to państwo stanowiło prawdziwe zagrożenie dla życia religijnego Polaków, a nie koronawirus. I Kościół temu wrogowi uległ, poddając się presji władzy świeckiej.

Ograniczona wolność

Punktem odniesienia dla współczesności Borkowicz czyni fakt zamknięcia kościołów warszawskich w XIX w. na znak protestu przeciwko władzy carskiej. „W 1861 r. świątynie zamknięto z decyzji Kościoła i przy stanowczym sprzeciwie władz świeckich" – zauważa, przytaczając sugestywne obrazy z „Dziedzictwa" Zofii Kossak. Rozszlochanemu tłumowi, który żegnał wynoszony wówczas z kościołów Najświętszy Sakrament, przeciwstawia on faktyczny zakaz uczestnictwa w mszy św., na który Kościół wyraził zgodę „w ciszy i w sumie bezboleśnie". Teza o zdradzie wiernych przez ich pasterzy jest aż nazbyt czytelna. Co więcej: „Nawet w czasach hitlerowskiej i sowieckiej okupacji – nie zamykano kościołów mocą jednocześnie wprowadzonej decyzji administracyjnej". A teraz Kościół się takim decyzjom poddał.

Punktem wyjścia dla zbudowania potrzebnej autorowi analogii jest okupacja: rosyjska, sowiecka, hitlerowska. I opór Kościoła wobec okupanta. Tylko gdzie ten współczesny okupant? Pamiętamy te okresy w historii Polski, kiedy wolność religijna w Polsce ograniczana była z powodów politycznych, a decyzje administracyjne, które uderzały w Kościół, wynikały z niechęci, wrogości, by nie powiedzieć – z nienawiści do Boga, religii, Kościoła. Tak, te decyzje podejmował jakiś okupant. Taka sytuacja rodziła opór i spontaniczną niezgodę na niesprawiedliwość. Czymś oczywistym było wówczas nieprzestrzeganie przepisów, łamanie ich, obchodzenie, gdzie tylko się da, demonstracyjne ignorowanie narzuconych reguł, kościelne non possumus w praktyce. To oczywiste, że żyjemy dzisiaj w momencie ograniczonej wolności religijnej, a właściwie ograniczonej wolności sprawowania kultu, ale to nie władza świecka, i to w dodatku okupacyjna, nas ogranicza, ale natura.

Hipotetyczne porozumienie

Kościół nie ma żadnych kompetencji, by orzekać o stanie zdrowia publicznego, o zagrożeniu epidemiologicznym, o sposobach rozprzestrzeniania się wirusa, o koniecznych środkach ostrożności. W tej kwestii musi podporządkować się władzy, która podejmuje decyzje na podstawie – jak zakładamy – wskazań osób kompetentnych. Aby te decyzje podważyć, trzeba udowodnić, że medyczne przesłanki są fałszywe, albo wykazać, że podejmowane środki ostrożności są nieadekwatne do zagrożenia bądź też niesprawiedliwe, to znaczy takie, które Kościoła dotykają bardziej niż inne sfery życia społecznego. Stąd niedaleko już do tezy, że działanie władz jest intencjonalnie antykościelne, a epidemia jest jedynie dobrym pretekstem.

Ostrze krytyki Borkowicza skierowane jest jednak nie tyle w rząd, co w nadmiernie posłuszny i powolny władzy świeckiej Episkopat. Autor nie uważa oczywiście, że Episkopat dał się zmanipulować czy też świadomie wszedł w zdradziecki sojusz z władzą przeciwko własnym wiernym. Borkowicz zarzuca Kościołowi, że nie próbował ugrać więcej, że bez mrugnięcia przyjął narzucane mu ograniczenia. Że jakiś „deal" między rządem a biskupami miał miejsce. Tylko z jakiego powodu? Bo chciał do świata wysłać sygnał: zależy nam na ogólnym bezpieczeństwie, tak jak wy, jesteśmy odpowiedzialni i uprzedzająco ostrożni. A co w tym złego? W końcu chodzi o troskę o życie i zdrowie milionów ludzi. A jakie miałyby być tego skutki? Otóż według autora „koszty owego hipotetycznego porozumienia [między biskupami a rządem] ponosi Pan Jezus. Ten eucharystyczny". Z teologicznego punktu widzenia to teza po prostu kuriozalna.

Bóg jest większy od Kościoła

Jakie koszty miałby bowiem ponieść Pan Jezus? Że nie był rozdawany? Mówiąc Koheletem, jest czas rozdawania Komunii i czas powstrzymywania się od niej, o czym dobrze wiedzą ci, którzy z różnych powodów czasami przez miesiące i lata nie mogą do niej przystąpić. Ten czas powstrzymywania się od Komunii nie był jednak czasem bez Boga. Wspólnota Kościoła uświadomiła sobie, że poza bezpośrednim, fizycznym uczestnictwem w sakramentach, które stanowią szczyt jego duchowego życia, Kościół posiada także inne środki zbawcze. Że prócz Komunii eucharystycznej jest Komunia duchowa, że jest żal doskonały, gdy nie ma możliwości spowiedzi, że jest liturgia domowa, że jest duchowość i pobożność ludowa, a brak dostępu do księdza i do sakramentu nie jest równoznaczny z brakiem dostęp do Boga i – co ważniejsze – brakiem dostępu Boga do człowieka.

Zastanawiam się, z jakiego stanowiska została sformułowana krytyka Borkowicza. Z troski o co? O wiarę ludzi czy o status instytucji Kościoła? Wiara ludzi – dobrze sobie to jednak czasami udowodnić – wcale nie jest prostą wypadkową statusu Kościoła i aktualnego stanu wolności religijnej. Nie wydaje mi się także, by była ona zagrożona faktem, że Kościół nie mógł podejmować zwyczajnej działalności duszpasterskiej z powodów obiektywnych. Bóg jest większy od Kościoła. Nikt jednak nie twierdzi, że jest to sytuacja normalna i że można ją przedłużać w nieskończoność. Przeciwnie, należy dążyć do jej unormowania i gdy tylko będzie to możliwe, przejść z trybu nadzwyczajnego do zwyczajnego.

Instytucja społecznie odpowiedzialna

Wybranie momentu, kiedy dyspensy od uczestnictwa we mszy św. niedzielnej przestaną być zasadne, będzie decyzją bardzo trudną. Nie wystarczy tu bowiem zniesienie zakazów i limitów. Trzeba znaleźć moment, kiedy uczestnictwo we mszy św. będzie można uznać za bezpieczne. Ale czy kiedykolwiek takim będzie? Fakt, że Kościół podporządkowywał się rozporządzeniom władzy, de facto zwalniało go z podejmowania niezwykle odpowiedzialnych decyzji, których kształt mógłby mieć kolosalne skutki dla rozprzestrzeniania się epidemii. Teraz takie decyzje będzie musiał podjąć sam.

Nikt z nas ostatecznie nie wie, jakie niebezpieczeństwo generować może obecność na mszy św. Źle by się stało, gdyby świątynie okazały się ogniskami odradzającej się epidemii. Brak skutecznego lekarstwa oraz szczepionki sprawia, że wśród wielu ludzi choroba ta wywołuje lęk, który każe im unikać jak tylko mogą skupisk ludzkich, w tym świątyń. Czy Kościół może powiedzieć, że rację mają tylko ci, co się nie boją? Wydaje się, że konieczny będzie powrót do stanu sprzed powszechnych dyspens dla wszystkich, a do grup zwolnionych z uczestnictwa we mszy św. niedzielnej trzeba będzie doliczyć wszystkich, którzy odczuwają zagrożenie zdrowia swojego oraz najbliższych. Kościół bowiem nie ma moralnego prawa zobowiązywać ich do niedzielnej mszy św. Troska o życie i zdrowie jest podstawowym wyrazem miłości bliźniego i miłości siebie. Tak czy inaczej, trzeba się liczyć z faktem, że nie wszyscy od razu powrócą do życia liturgicznego, a świątynie zapełnią się w pierwszą „uwolnioną" niedzielę.

W zakończeniu tekstu Borkowicz pyta: „Więc co nam ostatecznie przyszło z tego oddania pola?", jakim – według niego – było podporządkowanie się regulacjom rządowym. Odpowiem na to pytanie w kluczu, o który się autor upomina: „w relacji do wspólnoty obywatelskiej". Otóż osobiście uważam, że Kościół objawił się instytucją społecznie odpowiedzialną, taką, która swoją misję widzi nie tylko w perspektywie ściśle rozumianej troski o zbawienie i życie wieczne, ale najpierw w perspektywie troski o życie jako takie. O swoje zbawienie i nawrócenie mogą się bowiem zatroszczyć jedynie żywi. Święty Ireneusz z Lyonu mówił: „Gloria Dei, vivens homo" – „Chwałą Boga jest żyjący człowiek". Z przyjęcia tej teologicznej sentencji wynikają konkretne konsekwencje. Kiedy myślimy o postawie pro life w Kościele, to najczęściej odnosimy się do kwestii związanych z początkiem i końcem życia: poczęcia i śmierci. Postawa pro life dotyczyć jednak musi całego życia człowieka. W moim przekonaniu, Kościół podporządkowując się przepisom państwowym, dał wyraz właśnie temu nastawieniu, które uznaje życie za wartość nadrzędną.

W świątyni i w supermarkecie

Zdaję sobie sprawę, że także w łonie samego Kościoła wielu było krytyków nałożonych na wiernych ograniczeń. Koronnym dowodem na niesprawiedliwość miałaby być odmienna praktyka wobec supermarketów, gdzie mogło przebywać dużo więcej ludzi na tej samej przestrzeni, co w kościele. Nigdzie nie stosowano aż tak dużego dystansu społecznego jak ten wynikający z normy – jedna osoba na 15 mkw. Obecnie rząd obniżył ten wymóg do 1 osoby na 10 mkw., co daje odległość około trzech metrów między uczestnikami liturgii. Czy ta gęstość będzie wzrastać wraz ze zmniejszaniem się prawdopodobieństwa zarażenia? Byłoby to o wiele bardziej zasadne niż motywowanie zmian 100-leciem urodzin św. Jana Pawła II. Niestety, wygląda to jak uznaniowy prezent, a nie jak decyzja powodowana merytorycznymi przesłankami. Tak, to wygląda jak „deal" między Episkopatem a rządem. I nawet jeśli nim nie jest, wizerunkowi Kościoła to nie pomoże.

Dlaczego rygor w świątyni jest większy niż w sklepie? W kościele ludzie tworzą zgromadzenie, które przez blisko godzinę wspólnie mówi, śpiewa, oddycha, stojąc bardzo blisko siebie. Ustanowienie sensownego społecznego dystansu wydaje się więc czymś koniecznym nie tylko ze względu na zmniejszenie ryzyka zakażenia, ale także ze względu na efekt psychologiczny. Zachowanie dystansu sprzyja obniżeniu lęku. Wszystko to po to, aby idący do kościoła nie myślał o tym budynku jako o miejscu potencjalnego zagrożenia, ale o miejscu bezpiecznym, o miejscu azylu, o co apeluje sam Borkowicz. To bardzo ważne, że świątynie nie stały się w społecznym odbiorze miejscem generowania choroby, jak to się stało w odniesieniu do szpitali, DPS-ów, a potem także kopalń.



Dobro duszy i ciała

Spór o sposób zachowania się Kościoła w czasie epidemii ma moim zdaniem głębsze znaczenie. To spór o to, co jest fundamentalną cnotą w życiu chrześcijanina i jak kształtować jego obowiązki moralne. Tradycyjnie ujmowana teologia utrzymuje, że najważniejszą z cnót jest cnota sprawiedliwości, która polega na oddaniu każdemu tego, co mu się słusznie należy. W relacji do Boga przybiera ona kształt cnoty religijności: Bogu trzeba oddać to, co mu się należy – uwielbienie, adorację, kult. W języku pastoralnym znaczy to – najważniejsze, by móc sprawować liturgię, a potem móc z niej korzystać, uczestniczyć w niej. Właśnie dlatego krytyczne głosy pojawiały się głównie ze strony środowisk konserwatywnych, czego wyrazem był choćby opór wobec terminu „chrześcijaństwo bezliturgiczne", którym określiłem czas, gdy w Wielkim Tygodniu i na Wielkanoc wierni byli faktycznie pozbawieni liturgii.

Rewolucja papieża Franciszka polega na – jeśli można tak powiedzieć – detronizacji cnoty religijności, a przynajmniej dalekiej jej relatywizacji. To wcale nie sprawiedliwość jest najważniejsza, ale miłość. To prawda, że czas epidemii naznaczony był licznymi ograniczeniami w realizacji cnoty religijności. Co ważne, to władza świecka narzuciła te ograniczenia. I Kościół je przyjął, a uczynił to w imię cnoty miłości, której wyrazem jest troska o życie, także to doczesne. Powtórzmy to raz jeszcze: chwalić Boga może tylko żywy człowiek. Ale z decyzji, kiedy i w jakim zakresie zobowiązać swoich wiernych do realizacji cnoty religijności poprzez uczestnictwo we mszy św. niedzielnej, nikt Kościoła nie zwolni. Tę decyzję musi podjąć sam. Co prawda, najwyższą normą prawa kościelnego jest dobro dusz (salus animarium), ale dobro dusz – póki żyjemy – uwikłane jest w dobro ciała, w tego ciała zdrowie i życie. 

Ks. Andrzej Draguła jest teologiem, profesorem Uniwersytetu Szczecińskiego, gdzie kieruje Katedrą Teologii Praktycznej na Wydziale Teologicznym. W 2018 r. został laureatem Nagrody Dziennikarskiej „Ślad" im. Biskupa Jana Chrapka „za wnikliwy głos o roli religii w debacie publicznej (zwłaszcza blog w portalu Więź.pl), za mądre poruszanie się po pograniczach wiary i współczesnej kultury"

Kiedy czytałem tekst Jacka Borkowicza pt. „Kościół. Utracona odporność stadna" („Plus Minus", 9–10 maja), zastanawiałem się, jaką tezę autor chciał w swoim artykule udowodnić. Prawdopodobnie kryje się ona w pytaniu: czy Kościół zawiódł swoich wiernych? Tak, zawiódł – zdaje się odpowiadać autor. Na czym jednak miałby ten zawód polegać? Autor pisze, że „gdy przychodziła pora, potrafili powiedzieć: nie ustąpimy". Oni – to znaczy biskupi. Borkowicz liczył, że doczeka się momentu, gdy Kościół w Polsce zdobędzie się na odwagę (?), by powiedzieć władzy: non possumus. Tak się jednak nie stało. Autor sugeruje, że w czasie epidemii to państwo stanowiło prawdziwe zagrożenie dla życia religijnego Polaków, a nie koronawirus. I Kościół temu wrogowi uległ, poddając się presji władzy świeckiej.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów