Czy rozmowy z PSL o wspólnym rządzeniu były trudne?
Nie. Kluczem było zachowanie Kwaśniewskiego, a on nie aspirował do bycia premierem.
Chyba jednak aspirował, tylko musiał ustąpić Waldemarowi Pawlakowi, liderowi PSL, bo inaczej nie byłoby rządu z udziałem SLD.
Moim zdaniem, gdyby Kwaśniewski chciał zostać premierem, toby został.
Mógł przecież stanąć na czele rządu, gdy upadł gabinet Pawlaka. Prezydent Wałęsa nawet to sugerował Aleksandrowi. Ale on był szefem Komisji Konstytucyjnej i chyba zależało mu na tym, żeby być ojcem konstytucji.
Ale zachowywał się nie fair wobec Pawlaka. Dyskredytował go.
Trudno powiedzieć, kto się wobec kogo zachowywał nie fair. Ta koalicja to było jedno wielkie nieszczęście. Nasi ministrowie nieustannie narzekali na sekretarzy stanu z PSL. Było dużo tarć. Sam premier nie starał się im przeciwdziałać. Na dodatek z jego strony zdarzały się posunięcia nielojalne. Przypomnę chociażby pomysł, żeby na ministra obrony narodowej powołać Ryszarda Kaczorowskiego. Pomijam fakt, że prezydent Kaczorowski pewnie by się na to nie zgodził, ale koalicjant nie powinien się dowiadywać o takich pomysłach z gazet.
Przecież wtedy o tym, kto był szefem MON, i tak decydował prezydent Wałęsa.
To prawda. Sytuacja Pawlaka jako premiera w ogóle była nie do pozazdroszczenia. Nie dość, że był liderem mniejszego klubu koalicyjnego, to jeszcze miał do czynienia z silnymi osobowościami w rządzie. Najgorsze było jednak to, że miał nielojalnych współpracowników we własnej partii. Gdy zaczęły się gromadzić chmury nad jego głową, PSL nie stanęło za nim murem. Gdyby to zrobiło, to może Pawlak byłby premierem całą kadencję. Ale jego koledzy zaczęli grać swoje własne gry. Na upadku Pawlaka wyrosło kilka karier, m.in. Józefa Zycha, który został marszałkiem Sejmu. Roman Jagieliński i Jarosław Kalinowski się umocnili. Tylko Pawlak przegrał. A przecież ani Wałęsa, ani SLD nie mogliby nic zrobić, gdyby PSL zagroził wyjściem z koalicji rządzącej.
Wam ta zmiana też do końca nie wyszła na zdrowie, bo niespełna rok później wasz premier Józef Oleksy został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Rosji.
Byłem przerażony, gdy się dowiedziałem o zarzutach pod adresem Oleksego. Wchodząc na salę plenarną przed pamiętnym wystąpieniem ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, myślałem, że oni naprawdę coś mają. Gdy zacząłem słuchać Milczanowskiego, to już wiedziałem, że to jest wielka lipa. On mówił, że miał informacje o Oleksym wcześniej, ale nie mógł ich ujawnić w czasie kampanii prezydenckiej. Gdybym to ja był na jego miejscu i miał bezsporne dowody, że premier jest rosyjskim agentem, to ujawniłbym to natychmiast, wybory nie wybory, bo interes państwa jest najważniejszy. Natomiast gdybym miał słaby materiał, to rzeczywiście nie wychodziłbym z nim w czasie wyborów. A oni mieli słaby materiał. Moim zdaniem zostali podprowadzeni przez Rosjan.
Jaki Rosjanie mieliby w tym interes?
Doprowadzić do destabilizacji Polski. To jest oczywiste. To im nie wyszło, ale mogło wyjść. Przecież Lech Wałęsa zwołał to słynne zebranie marszałków Sejmu i Senatu oraz przewodniczących trybunałów i proponował, żeby odłożyć zaprzysiężenie Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta. Gdyby do tego doszło, to mielibyśmy kryzys konstytucyjny na ogromną skalę. Na szczęście obaj marszałkowie i przewodniczący trybunałów odmówili. Znamienne też jest, że tzw. sprawa „Olina" wybuchła dopiero po orzeczeniu Sądu Najwyższego o ważności wyboru Aleksandra Kwaśniewskiego. A więc dopóki była szansa na zablokowanie Kwaśniewskiego, to nie trzeba było grać tą kartą.
Sugeruje pan, że to Wałęsa rozpętał aferę „Olina", żeby utrzymać urząd prezydenta?
Nie. Uważam, że Wałęsa został podprowadzony przez fanatyków z obozu solidarnościowego, takich jak Milczanowski, którzy uważali, że objęcie prezydentury przez Kwaśniewskiego to jest katastrofa. Przypomnę, co się działo w czasie zaprzysiężenia prezydenta. Część posłów opozycji w ogóle nie przyszła, wszedł prezydent, oni nie wstali. Myśmy wtedy zrobili im kawał i zaintonowaliśmy „Jeszcze Polska...". Wtedy musieli wstać, bo do hymnu się wstaje. Rosjanie na pewno mieli rozeznanie, że u nas panuje taki klimat, i sądzili, że jeżeli coś podrzucą, to Polacy to kupią. Nawiasem mówiąc, sprawa „Olina" bardziej zaszkodziła obozowi solidarnościowemu niż nam, bo pojawiło się podejrzenie, że chwytają się brudnych metod.
Przez wiele miesięcy, do procesu sądowego, który oczyścił Oleksego, opinia publiczna było przeciwko wam. Oleksy musiał ustąpić ze stanowiska, o co miał pretensje do wszystkich dokoła.
Nie było innego wyjścia. Premier z zarzutami o szpiegostwo był niemożliwy do utrzymania. Zrobiliśmy wszystko, żeby mu zrekompensować tę dymisję. Został wybrany na przewodniczącego partii. Nie miał nawet kontrkandydata, bo wiedzieliśmy, że trzeba stanąć za nim murem.
Pan w pewnym sensie był beneficjentem nieszczęścia Oleksego. Wszedł pan do rządu jego następcy, Włodzimierza Cimoszewicza.
Zostałem ministrem edukacji.
Z tamtych czasów zapadła mi w pamięć sytuacja, jak obrzucono pana jajami na jednej z uczelni.
To była ustawka, a ja popełniłem błąd naiwności. Zwrócił się do mnie samorząd studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, że chce zorganizować dyskusję o edukacji, z udziałem byłych ministrów Henryka Samsonowicza oraz Andrzeja Stelmachowskiego i mnie. Na miejscu okazało się że ani Stelmachowskiego, ani Samsonowicza nie ma. Później wyszło na jaw, że w ogóle nie zostali zaproszeni. Na salę weszli działacze Ligi Republikańskiej i uniemożliwiali mi zabranie głosu. W końcu prorektor zaproponował, żebyśmy przeszli do innej sali, i wtedy któryś z nich rzucił we mnie jajkiem.
Dlaczego Liga Republikańska zasadziła się akurat na pana?
Byłem najbardziej kontrowersyjnym ministrem rządu Cimoszewicza, bo wprowadzałem do szkół wiedzę o życiu seksualnym. Gdy objąłem resort, okazało się, że termin wdrożenia tego przepisu się zbliża, a prace nawet się nie rozpoczęły. W resorcie zastałem doradcę, panią prof. Krystynę Ostrowską, o mocno konserwatywnych poglądach. Nie odwołałem jej, ale powołałem jeszcze jednego eksperta, prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza, i poprosiłem, żeby pracowali razem. No, ale gdy go powołałem, to zaczęła się heca. Byłem systematycznie atakowany, a Kraków to był szczyt tych ataków. Ta kampania przeciwko mnie została przerwana nagle.
Wie pan dlaczego?
Mam pewne podejrzenia. Byłem kiedyś współpracownikiem Adama Shaffa, który miał dobre stosunki z Episkopatem. Gdy trwały te ataki na mnie, powiedział, że trzeba coś z tym zrobić, i zaproponował mi spotkanie z kimś z Episkopatu. Faktycznie po kilku dniach dostałem wiadomość, że Sekretarz episkopatu biskup Pieronek gotów jest ze mną porozmawiać. Zadzwoniłem do biskupa, czy mogę przyjść, a on na to – nie, to ja przyjdę do pana. Odbyliśmy długą rozmową w miłej atmosferze. Ja mu wyłożyłem, że skoro Kościół traktuje aborcję jako zło i ja tak samo, to trzeba połączyć siły i zrobić coś z edukacją. Biskup Pieronek mnie wysłuchał i powiedział, że chyba nie oczekuję, iż Kościół zmieni stanowisko w sprawie antykoncepcji. Tak się rozstaliśmy. Ja miałem poczucie kompletnego fiaska. Parę dni później miałem jechać do Częstochowy i byłem przekonany, że spotka mnie tam powtórka z Krakowa. Nic takiego się nie stało. Ataki na mnie skończyły się jak ręką odjął. Moim zdaniem spowodował to biskup Pieronek.
Kto by pomyślał, że Ministerstwo Edukacji to jest taki niebezpieczny resort.
O tak. Opowiem pani pewną historię. Już po wyborach w 1997 roku, które przegraliśmy, pojawiła się informacja, że nowym ministrem edukacji zostanie senator Edmund Wittbrodt. Spotkałem go na jakiejś konferencji i mówię: „Panie profesorze, może by pan do mnie wpadł, przedstawię panu prace resortu". On się zaczął krygować, że przecież nie wiadomo, czy będzie ministrem, na to ja: „To co pan ryzykuje, najwyżej wypije pan kawę na koszt podatnika". Przyszedł, wyjaśniłem mu wszystkie zagadnienia, m.in. sprawę zarządzenia dotyczącego edukacji seksualnej w szkołach. Ale potem, gdy w Klubie AWS spytano go, co zamierza zrobić z zarządzeniem ministra Wiatra, on odpowiedział, że nic, bo to jest dobre zarządzenie. I wtedy pospiesznie zmieniono jego kandydaturę na Mirosława Handkego, który wyrzucił moje zarządzenie do kosza. Dopiero gdy Handke się skompromitował, Jerzy Buzek powołał Wittbrodta.
Dlaczego w 1997 roku zrezygnował pan z działalności politycznej?
W 1997 roku nie dostałem się do Sejmu, a w 2001 roku nie zostałem umieszczony na liście. SLD przyjął wówczas zasadę, później nierespektowaną, że osoby, które skończyły 65 lat, nie kandydują do Sejmu, tylko do Senatu. Moja organizacja zgłosiła mnie na kandydata do Senatu, ale na szczeblu centralnym zostało to zablokowane. I wcale nie dlatego, że miano kogoś innego na to miejsce. Przeciwnie usilnie szukano nowego kandydata i znaleziono Janusza Czapińskiego, który zresztą mandatu nie zdobył.
Czym się pan naraził Leszkowi Millerowi? Bo to on był wówczas centralą.
Nigdy go o to nie pytałem. Uważałem, że to jest poniżej mojej godności. A on sam też mi tego nie powiedział.
A jakie są pana podejrzenia?
Nie gwarantowałem dyspozycyjności wobec partii. Gdy obejmowałem resort edukacji, trwała akurat czystka zarządzona przez mojego poprzednika. Część dyrektorów została odwołana, inni byli w okresie wypowiedzenia. Zatrzymałem te czystki i doprowadziłem do cofnięcia niektórych dymisji. Moje działania podobały się premierowi Cimoszewiczowi, ale na Rozbrat wywoływały zgrzytanie zębów. Poza tym z kilkunastu województw, a było ich wówczas 49, miałem naciski na odwołanie kuratorów. Pamiętam, jak przyjechała do mnie delegacja z Białej Podlaskiej z prośbą, żeby odwołać tamtejszego kuratora. Pytam: „Co na niego macie?". Coś tam niejasno pletli, a w pewnym momencie jeden z nich mówi: „Ale my tu mamy kandydata na nowego kuratora". Oczywiście nic nie wskórali, ale myślę, że moja postawa została zapamiętana.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95