Jan Maciejewski: Przywrócić śmierć żywym

Panowie, oto nadeszła chwila, w której trzeba nam będzie umrzeć.

Publikacja: 02.04.2021 18:00

Jan Maciejewski: Przywrócić śmierć żywym

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

– Panie pułkowniku, zgadzam się, że zaproponowane przez pana rozwiązanie jest najprostszym z dostępnych, niemniej proponowałbym wcześniej wypróbować kilka innych.

Dialog ten miał miejsce podczas wojny polsko-bolszewickiej, a krnąbrnym podwładnym był ojciec pisarza i eseisty Andrzeja Bobkowskiego. Z faktu, że udało mu się opowiedzieć synowi tę anegdotę, można wywnioskować, że któreś z tych trudniejszych rozwiązań, jakie miał do dyspozycji wzięty w kleszcze pułk ułanów, okazało się skuteczne. I mógłby to być wstęp do kolejnego odcinka serialu o samobójczych skłonnościach Polaków, bardziej poetyckiej niż politycznej natury naszego narodu. Ale jest w tej historii znak czegoś jeszcze; nie tylko przekleństwo, ale też dar. Ponieważ my, Polacy, potrafimy umierać; wiemy, jak należy się do tego zabrać. I robimy to w sposób, który sprawia, że aż innym chce się żyć.

Nie byłoby jednej z najwspanialszych przygód ludzkości XX wieku, gdyby nie śmierć jednego z nas. Cicely Saunders poznała Dawida Taśmę, polskiego Żyda w Londynie, kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Umierał na raka w szpitalu, gdzie ona była pielęgniarką. Był tak samotny i przygnębiony, jak tylko może być umierający agnostyk. Za nim było pasmo rozczarowań, przed nim kompletna nicość. Ale za każdym razem, kiedy Cicely zaczynała z nim rozmawiać, oboje zauważali, że jego cierpienie – również to fizyczne – zmniejsza się. Na kilka dni przed śmiercią życie Dawida nabrało sensu i celu, we dwójkę wymyślili i opracowali program opieki paliatywnej, z którego miał narodzić się cały współczesny ruch hospicyjny. Jedna z tych kilku bardzo nielicznych rzeczy, które w minionym wieku były właściwie udzieloną odpowiedzią na odwieczne pytanie o godność człowieka.

Hospicja wyrastały jedne po drugim, stojący za nimi wszystkimi pomysł, by koić cierpienie nie tylko farmakologią, ale nade wszystko obecnością, ogarniał cały świat. Jego znaczenia dla nas, tych wszystkich, którzy być może nigdy nie przekroczyli nawet progu hospicjum, nie da się przecenić. Ponieważ to od tego, jak umieramy, zależy sposób, w jaki żyjemy. W nowoczesności, epoce życia coraz wygodniejszego i dłuższego, śmierć – jak pisał historyk kultury, Philippe Aries – „zdziczała".

Zamknięto ją i ukryto przed oczami nas, stojących w tej kolejce nieco dalej. Obnażona z rytuałów, wypchnięta ze świata kultury – nagi, biologiczny fakt. I my – nagie, biologiczne, zdziczałe istnienia. Im głębiej ukryta była śmierć, tym ludziom łatwiej przychodziło zabijanie. A potem pojawiła się Cicely Saunders i tych, których nie dało się wyrwać z kleszczy śmierci, wyciągała przynajmniej z objęć samotności. Koiła cierpienie obu stron. Nadając śmierci ludzką twarz, odzyskiwała ją też dla życia.

Nie była nigdy w Polsce, ale uwielbiała Polaków. Podobno wpadała w zachwyt na sam widok słowa „polski" na puszce konserw. Po sześćdziesiątce wyszła za mąż za architekta, Mariana Szyszko-Bohusza. „Zakochałam się w nim od razu, ale usidlenie go zajęło mi wiele lat" – mówiła o dobiegającym osiemdziesiątki mężczyźnie. Do naszej części Europy przyjechała dopiero z jego prochami. Polska przyprowadziła ją do śmierci, a śmierć – do Polski.

Co pomyślałaby o nas, dla których dzisiaj śmierć znajduje się wszędzie, a jednocześnie nigdy jej nie ma? Którzy ucieczkę i samotność uczynili podstawowym elementem uniwersalnej, stosowanej na globalną skalę terapii? Czy potrafiłaby sobie wyobrazić cierpienie, które z tych wszystkich samotnych śmierci wynika, a jednocześnie konsekwencje, jakie będą one miały dla tych, którzy mają przed sobą jeszcze trochę czasu? Nie mam pojęcia. Wiem tylko na pewno, że jako Polacy, naród wiedzący, jak należy umierać, wielka miłość tej, która przywróciła śmierć światu żywych, mamy w tej historii do odegrania szczególną rolę. I chociaż samotność może wydawać się obecnie najprostszym z dostępnych rozwiązań, proponowałbym wcześniej wypróbować kilka innych.

– Panie pułkowniku, zgadzam się, że zaproponowane przez pana rozwiązanie jest najprostszym z dostępnych, niemniej proponowałbym wcześniej wypróbować kilka innych.

Dialog ten miał miejsce podczas wojny polsko-bolszewickiej, a krnąbrnym podwładnym był ojciec pisarza i eseisty Andrzeja Bobkowskiego. Z faktu, że udało mu się opowiedzieć synowi tę anegdotę, można wywnioskować, że któreś z tych trudniejszych rozwiązań, jakie miał do dyspozycji wzięty w kleszcze pułk ułanów, okazało się skuteczne. I mógłby to być wstęp do kolejnego odcinka serialu o samobójczych skłonnościach Polaków, bardziej poetyckiej niż politycznej natury naszego narodu. Ale jest w tej historii znak czegoś jeszcze; nie tylko przekleństwo, ale też dar. Ponieważ my, Polacy, potrafimy umierać; wiemy, jak należy się do tego zabrać. I robimy to w sposób, który sprawia, że aż innym chce się żyć.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków