Właśnie w Chiwie podobny, chociaż dużo większy pałacyk należał do miejscowego chana; pokoi było dwadzieścia jeden, bo tyle ów chan miał mieszkanek haremu. W Maroku poligamia – do czterech żon – jest dozwolona, ale niezbyt często praktykowana. Obecny król, Mahomet VI,  jest samotnym rozwodnikiem, którego chwalą za to, że zamknął (rozpuścił?) harem swojego ojca Hassana II.




W skromnym riadzie, gdzie piszę ten felieton, siedzę pod gołym niebem (z gwiazdami) i piję alkoholowego drinka, zagryzając bułką z serem i szynką – oba podane mi przez miłego pana, Marokańczyka. Może nie warto byłoby o tym pisać, gdyby nie to, że w momencie, gdy wgryzam się w bułkę, „odgłos izanu w cichym gubi się wieczorze", jak pisał Adam Mickiewicz w „Sonetach krymskich". Jan Bystrzycki w wydaniu z 1928 r. dał do tej linijki taki oto przypis: „Zewnątrz, po rogach świątyni, wznoszą się cienkie, wystrzelone w niebo wieżyczki, które minaretami, menaré, zowią; są one w połowie swej wysokości otoczone galerią, szurfé, z której miuezzinowie, czyli oznajmiciele, zwołują lud na modlitwę. To zwoływanie, wyśpiewane z galerii, zowie się izanem. Pięć razy na dzień, w oznaczonych godzinach daje się słyszeć izan ze wszystkich minaretów, a czysty i donośny głos miuezzinów przyjemnie rozlega się w powietrzokręgu miast muzułmańskich, w których, z powodu nieużywania kołowych pojazdów, szczególniejsza cichość panuje" (Sękowski, „Collectanea").

W Maroku, zamieszkałym w 98 proc. przez muzułmanów, można bez kłopotów jeść wieprzowinę i pić alkohol, co nie oznacza, że Marokańczycy są gorszymi wyznawcami Allaha niż władze Iranu czy Arabii Saudyjskiej, które za zbrodnie konsumpcyjne mogą nawet odciąć głowę. Jedzenie wieprzowiny jest w islamie (jak i w judaizmie) podobno jednoznacznie zakazane, ale zakaz picia alkoholu jest interpretowany w zależności od tego, gdzie w danej surze postawiony jest przecinek. W Maroku, tak jak i w Azerbejdżanie czy w Turcji, człowiek sam decyduje o tym, co je czy pije, ale bliźniemu tego nie zabrania.

Na pewno możemy mówić o jednej niekwestionowanej wyższości islamu nad wszelką inną religią. Otóż muezzin pięć razy dziennie wzywa wiernych do modlitwy, a tenże wierny ma obowiązek się przed nią wymyć, a co najmniej umyć ręce, co, jak wiadomo, jest antidotum na pandemię. Może by ktoś zbadał, czy wśród praktykujących muzułmanów stopień rozchodzenia się koronawirusa jest mniejszy niż np. wśród prawosławnych czy buddystów. Oczywiście należałoby wziąć poprawkę na zwyczaje kulturowe. W Maroku powszechne jest wzajemne całowanie się, osobno kobiet i osobno mężczyzn, ale obie płcie robią to podobnie: jeden dłuższy cmok w jeden policzek i trzy krótkie cmoki w drugi – coś w rodzaju SOS alfabetem Morse'a. Byłam dwa dni temu w Casablance na imprezie, gdzie ponad 100 osób, prawie same kobiety, całowało się, wszystkie z prawie wszystkimi, i to dwa razy – na początek i na koniec zabawy. Ale też – z drugiej strony – wszystkie myły ręce między całowaniami; a z trzeciej – nie podawano alkoholu, który wedle niektórych morduje wirusy. Potrzebny jest wybitny epidemiolog statystyk, który obliczyłby permutacje wszystkich cmoków i prawdopodobieństwo, że ja – jedyna zresztą niemuzułmanka w tym towarzystwie – złapałam choćby katar.