Anna Machcewicz: Akowcy siedzieli z nazistami

Moczarski był maltretowany i bity na nieskończenie wiele sposobów. Odmówił wszelkiej współpracy i zeznań. Usłyszał od śledczych, że żona choruje na gruźlicę, potem, że ją aresztowali... Rozmowa Roberta Mazurka z Anną Machcewicz, historykiem

Aktualizacja: 06.03.2016 08:36 Publikacja: 04.03.2016 06:01

Anna Machcewicz: Akowcy siedzieli z nazistami

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Rz: Najdłużej siedział gauleiter Prus Wschodnich Erich Koch.

Zmarł śmiercią naturalną w więzieniu w Barczewie dopiero w 1986 roku.

Legenda głosi...

...że próbowano wydobyć od niego tajemnicę Bursztynowej Komnaty? Moim zdaniem to historia stworzona przez ludzi lubiących opowieści o poszukiwaczach skarbów.

Ale z jakiegoś powodu go nie stracono.

I to pozostaje niewyjaśnione. Może dlatego, że trafił do Polski dość późno, bo dopiero w 1949 roku, a proces zakończył się wyrokiem śmierci dziesięć lat później?

Dziewięć lat bez procesu? Czego od niego chcieli?

Polacy nie do końca wiedzieli, co zrobić z Kochem, bo za zbrodnie na Ukrainie chciał go również sądzić Związek Radziecki, a poza tym mogli go również sądzić Niemcy, bo nie wydał rozkazu ewakuacji ludności cywilnej przed nadciągającą Armią Czerwoną. Tylko że wtedy, w latach 50., zbrodniami hitlerowskimi nikt się jeszcze w Niemczech specjalnie nie interesował.

Skoro go jednak skazano, to dlaczego przeżył?

To już były lata 50., dostał dożywocie. Procesy zbrodniarzy hitlerowskich nie były już w centrum uwagi, generalnie wyroków śmierci albo nie orzekano, albo ich nie wykonywano. To był zresztą bodajże ostatni proces zbrodniarza hitlerowskiego w Polsce.

W Barczewie widywali go polscy opozycjoniści.

W tym samym czasie siedział tam chociażby Stefan Niesiołowski...

...i Ryszard Kowalczyk, jeden z dwóch braci Kowalczyków, którzy wysadzili w powietrze aulę WSP. Opowiadał mi, że więźniowie zazdrościli Kochowi warunków w celi.

Czytaj także:

Koch siedział w izolatce, na rok przed śmiercią spotkał się kilkakrotnie z filmowcem i dziennikarzem Mieczysławem Siemieńskim. W efekcie wyszła książka „Rozmowy z Erichem Kochem". No i Siemieński zaprzeczał, jakoby Koch miał jakieś szczególne wygody w więzieniu.

Dostawał do czytania „Neues Deutschland".

A co mieli mu dawać? Polskim więźniom dawali „Trybunę Ludu", to jemu „Neues Deutschland".

Jest w tym jednak chichot historii, że nazistowski zbrodniarz dostaje komunistyczną gazetę.

No jest, jest, ale w końcu Koch zaczynał jako socjaldemokrata, a w latach 80. deklarował socjalistyczne poglądy... (śmiech)

Polscy więźniowie opowiadali o Kochu...

...jako ciekawostce, tak.

To przypomina trochę historię Kazimierza Moczarskiego. Tylko, że tamto było jednak niesłychanym okrucieństwem i drwiną...

Że Moczarski, szef Biura Informacji i Propagandy AK, uczestniczący w akcjach bojowych, trafił do jednej celi z Gruppenführerem SS Jürgenem Stroopem, odpowiedzialnym za likwidację warszawskiego getta i inne zbrodnie? Tak, okrucieństwo, drwina, paradoks...

Ale nie przypadek?

Na pewno nie. To było po to, by upokorzyć Moczarskiego.

Po kolei: od kiedy w polskim więzieniu siedział Stroop?

Czytaj także:

Amerykanie aresztowali go już 8 maja 1945 roku, a w dwa lata później został skazany na karę śmierci przez sąd amerykański. Wyroku nie wykonano i w 1947 roku Stroop trafia do Polski.

A Moczarski?

Został aresztowany latem 1945 roku...

Raptem kilka miesięcy później niż Stroop.

Skazano go na dziesięć lat więzienia za to, że działał w podziemiu już po rozwiązaniu AK, czyli za Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj Rzepeckiego. No i po trzech latach, w 1948 roku, zostaje cofnięty z więzienia we Wronkach do aresztu na Mokotowie, gdzie rozpoczyna się kolejne śledztwo, przesłuchują go i wypytują o ludzi związanych z podziemiem.

I nie wypuszczają go?

Nie, przesiedział prawie 11 lat, do 1956 roku.

Ale wróćmy do 1948 roku.

Zaczynają się przesłuchania na temat walki AK z komunistami, likwidowania komunistów. Właśnie w tej samej sprawie był przesłuchiwany Włodzimierz Lechowicz, późniejszy naczelny w „Kurierze Polskim", ale i liczni akowcy.

Moczarski znów był torturowany?

Tak, to było kolejne ostre śledztwo. Był maltretowany i bity na nieskończenie wiele sposobów, poddano go konwejerowi, czyli przesłuchaniu przez wiele godzin bez możliwości snu. To wywoływało halucynacje.

Opisał kilkadziesiąt rodzajów tortur, jakim go poddano.

Odmówił wszelkiej współpracy i zeznań. Usłyszał od śledczych, że żona choruje na gruźlicę, potem, że ją aresztowali...

I mimo to nie pękł.

Gdy usłyszał zarzuty o współpracy AK z Niemcami w sprawie likwidacji komunistów, był nimi zszokowany, to było dla niego niepojęte. I mniej więcej wtedy, w marcu 1949 roku, trafił do jednej celi ze Stroopem i Gustawem Schielke, niemieckim policjantem odsiadującym karę więzienia. Przesiedział z nimi dziewięć miesięcy do listopada 1949 roku.

Jak wyglądały ich relacje?

Tak jak zwykłe relacje więźniów. Jerzy Woźniak, więzień stalinowski, późniejszy szef Urzędu do spraw Kombatantów, powiedział mi, że w więzieniu wszyscy są nadzy. Tam nie ma podziałów na zbrodniarzy i niewinnych, szlachetnych i łotrów. Wszyscy są równymi sobie skazańcami, ludźmi, którzy jakoś muszą ze sobą współżyć.

Tak było między Moczarskim a Stroopem?

Moczarski traktował go jak człowieka, z którym los kazał dzielić mu kibel, dziurawy koc i materac, bo spali na ziemi, przytuleni do siebie, gdy było zimno. Czytali te same książki, które miał Stroop, i rozmawiali ze sobą.

No właśnie, rozmawiali...

Byli skazani na nieustanne rozmowy. To był kawał życia, dziewięć miesięcy niesłychanie intensywnego obcowania ze sobą przez 24 godziny na dobę w celi, a właściwie klitce de facto jednoosobowej. Kilka metrów kwadratowych, na których muszą wspólnie żyć, spać, jeść, wypróżniać się...

Moczarski musiał się jakoś przełamać, by rozmawiać z katem getta?

To chyba nie była ta sytuacja i ten rodzaj relacji, a Moczarski nie był kimś, kto musiałby się przełamywać. Los skazał ich na siebie i trzeba było to przyjąć.

Ale to musiał być szok: wchodzi do celi, a tam Stroop...

Pewnie był, ale musiał się jakoś przystosować, żeby przetrwać więzienie. Ludzie w więzieniach szukali różnych sposobów, by przeżyć: czytali powieści, grali w szachy, inni pisali elaboraty do władz z żądaniem uwolnienia, a jeszcze inni modlili się bez przerwy.

A Moczarski?

On chyba w naturalny sposób był ciekaw ludzi, miał dziennikarski temperament i skorzystał z okazji, rozmawiał ze Stroopem, starał się go lepiej poznać.

I napisał książkę.

Tego, że wyjdzie i napisze książkę, nie mógł wiedzieć, ale w końcu to zrobił. Oczywiście nie mógł też niczego notować, lecz zapewniał, że miał bardzo wyostrzone zmysły, pamięć, i ja mu wierzę, mógł się na tym skoncentrować.

Jak powstały „Rozmowy z katem"?

Zrobił notatki po wyjściu z więzienia, ale to było w 1956 roku, siedem lat po spotkaniu ze Stroopem. Wiele lat pracował nad książką, sprawdzał jego relację, porównując z zeznaniami przed sądem. „Rozmowy" w odcinkach ukazywały się od 1972 roku w „Odrze", książka pojawiła się dopiero dwa lata po śmierci Moczarskiego, w 1977 roku.

Moczarski walczył z Niemcami, a teraz Stroop grał mu na nosie, mówiąc: obaj jesteśmy w tej samej celi...

Stroop nie mógł triumfować, przecież przyznawał, że wierzył w jakąś ideę i ona przegrała. Chciał nawet oddać Moczarskiemu swoje łóżko, bo teraz to on należał do narodu panów.

Jak się rozstali?

Bez żadnych pożegnań, po prostu 11 listopada do celi wszedł strażnik i zakomenderował: „Moczarski, zbieraj się!", i już. To było ostateczne rozstanie, żaden z nich nie mógł znać swego losu, nie wiedzieli, czy to tak zwana przerzutka z celi do celi, czy z więzienia do więzienia. W końcu obaj mieli wyroki śmierci, tyle że na Moczarskim nie został on wykonany.

Wiemy już, że nie siedzieli razem przez przypadek.

Choć dodajmy od razu, że podobne przypadki się zdarzały. Na Mokotowie wszyscy więźniowie byli przemieszani, akowcy siedzieli z nazistami czy folksdojczami.

Okrucieństwo, z jakim potraktowano Moczarskiego, któremu kazano siedzieć w celi ze zbrodniarzem hitlerowskim, było jednak szczególne.

Moczarski był autentycznym demokratą, człowiekiem niesłychanie prawym. Była to i zemsta, i forma nacisku, jeszcze jedna próba złamania go.

Dlaczego napisała pani jego biografię?

Szczerze? Bo dowiedziałam się o istnieniu niewykorzystanego przez nikogo archiwum domowego Moczarskiego. To dla autora gratka, siedzieć w domu swego bohatera i czytać coś, czego nikt wcześniej nie czytał. Sama postać była warta opisania, życie pełne przygód i jednocześnie typowe dla całego pokolenia. To człowiek, który przeszedł drogę od piłsudczyka do opozycjonisty, przed wojną działał w Stronnictwie Demokratycznym.

Działalność w SD pomogła mu już w PRL, po uwolnieniu.

To było inne SD, zdominowane przez komunistów, ale rzeczywiście po 1956 roku starzy, przedwojenni działacze mieli nadzieję, że coś się uda zrobić. Moczarski faktycznie znalazł pracę w „Kurierze Polskim", którego naczelnym został Włodzimierz Lechowicz...

Komunista i szpieg sowiecki w polskim podziemiu, potem działacz SD, aresztowany w 1948 roku.

On musiał mieć wobec Moczarskiego pewne poczucie winy, bo go zadenuncjował w 1945 roku, może dlatego mu z tą pracą pomógł.

Wróćmy do hitlerowskich zbrodniarzy sądzonych przez Polaków.

Wielu pojmali Anglicy lub Amerykanie. Polsce przekazano ponad 1000 osób, do tego należy dodać drugie tyle schwytanych w kraju.

Nazwałaby pani ich procesy uczciwymi?

Oczywiście nie znam przebiegu wszystkich, więc trudno generalizować. Tu charakterystyczny był pierwszy proces oświęcimski prowadzony przed Najwyższym Trybunałem Narodowym, działającym przez dwa lata, od 1946 roku, sądem specjalnym do sądzenia zbrodniarzy hitlerowskich. W procesie oświęcimskim wydano wyroki na 40 członków załogi Auschwitz.

To był uczciwy proces?

Wydaje się, że tak. Na 40 osób wydano 23 wyroki śmierci, ale dwóm osobom zamieniono to potem na dożywocie. Reszta dostała wyroki od trzech lat do dożywocia, zresztą wielu skorzystało potem z amnestii, a jednego uniewinniono.

Kogo?

To był lekarz obozowy Hans Münch, bakteriolog, który pracował w Instytucie Higieny w Rajsku, podobozie kilka kilometrów od Oświęcimia. Pracowali tam także więźniowie i kilku z nich zeznawało na jego korzyść. To jeden z dowodów na to, że wyroki w tych procesach nie były powodowane wyłącznie poczuciem zemsty i zarówno byli więźniowie, jak i sądy potrafili się wznieść ponad poczucie krzywdy.

W sumie budujące...

Prawda?

Obrońcy byli z urzędu?

Tak, dla wielu z nich to było trudne. Na przykład mec. Stanisław Hejmowski początkowo odmówił obrony namiestnika Rzeszy w Poznaniu Arthura Greisera, bo bodajże dwóch jego braci zginęło w czasie wojny, ale ostatecznie się zgodził i bronił z dużym zaangażowaniem. To przeszywająca dreszczem historia.

Potem bronił w procesach poznańskiego Czerwca 1956 roku, przez co został zaszczuty przez SB. Przedziwna była też historia Paula Otto Geibela...

To był szef policji i SS w Warszawie, następca Kutschery, odpowiedzialny za pacyfikację Powstania Warszawskiego...

W 1956 roku mieli go zwolnić z więzienia, ale to zablokowano.

Tego nie wiem. Geibel dostał dożywocie, nie karę śmierci, starał się o wcześniejsze zwolnienie, ale mu odmówiono. Popełnił samobójstwo w 1966 roku.

Geibel był jednym z niewielu, którzy siedzieli tak długo.

I tak, i nie, bo rzeczywiście we wcześniejszych sprawach wyroki śmierci zapadały szybko i wykonywano je. Pierwsze zapadły jeszcze 3 grudnia 1944 roku na Majdanku – tydzień po rozpoczęciu procesu pięciu zbrodniarzy wykonano wyrok.

Wciąż jeszcze trwała wojna...

W 1947 roku były procesy załogi obozu Auschwitz i wyroki też wykonywano szybko, ale na przykład gauleiter Gdańska Albert Forster spędził w polskich więzieniach sześć lat: Anglicy przekazali go Polakom w 1946 roku, wyrok śmierci zapadł dwa lata później, ale wykonano go dopiero w 1952 roku.

Niektóre z wyroków wykonano na publicznych egzekucjach.

Tak powieszono załogę Majdanka czy Stutthofu. Wielką publiczną egzekucją było stracenie w Poznaniu Greisera w lipcu 1946 roku. Mimo że odbyła się o siódmej rano, to na stoki Cytadeli ściągnęły tłumy ludzi, a UB dostawało potem donosy, że dzieci bawią się w egzekucje. I nie wiem, czy pod wpływem tych donosów, ale od publicznych egzekucji odstąpiono.

Najbardziej znany był proces twórcy i pierwszego komendanta obozu Auschwitz-Birkenau Rudolfa Hoessa.

Jego proces trwał równolegle do procesu 40 członków załogi obozu Auschwitz. Sam Hoess po wojnie ukrywał się na północy Niemiec, gdzie aresztowano go wiosną 1946 roku. Najpierw był świadkiem na procesie norymberskim, a potem przekazano go Polsce. Karę śmierci wykonano w kwietniu 1947 roku. Zresztą stracono go na terenie obozu w Oświęcimiu, ale nie była to egzekucja publiczna, bo bano się samosądu. Przed śmiercią Hoess przeżył nawrócenie religijne.

Wyspowiadał go prowincjał jezuitów o. Władysław Lohn. Kościelny opowiadał, że widział potem zapłakanego Hoessa przyjmującego komunię.

Taka reakcja była wśród skazanych ewenementem. W ogromnej większości to nie byli ludzie skruszeni. Stroop czy Koch mieli oczywiście poczucie, że przegrali, ale jednocześnie wierzyli, że służyli wielkiej sprawie. Byli autentycznymi wyznawcami hitleryzmu.

Nadal zaślepionymi?

Docierało do nich, że ponieśli klęskę, głównie oczywiście nie z własnej winy. Dopuszczali się nawet krytyki Hitlera, dystansując się w ten sposób wobec tego wszystkiego.

Jak mogli się dystansować?

To proste, mówili w zasadzie jednym głosem, że byli porządnymi ludźmi, którzy chcieli zrobić wiele dobrego dla innych, dla własnego narodu. Oni byli gorącymi patriotami.

I nic, żadnego otrzeźwienia, że mordowanie Żydów, że zbrodnie, nic?

Nasączani intensywnie przez tyle lat ideologią nazistowską uwierzyli w nią na tyle mocno, że nie mieli wątpliwości. Oczywiście nie jesteśmy w stanie ocenić, czy dopuszczali się tych zbrodni, bo wierzyli, czy też to kolejne zbrodnie ich zmieniały. Widział pan serial „Breaking Bad"?

Ulubiony serial Kazika Staszewskiego? Pożyczył mi.

On świetnie pokazuje, jak porządny, uczciwy człowiek, powodowany szlachetnymi intencjami, staje się częścią wielkiego aparatu zła i dopuszcza się czynów naprawdę strasznych. Zresztą znamy badania Zimbardo pokazujące, do czego są zdolni normalni ludzie.

No tak, znamy to.

Właśnie, wszyscy wiemy, a jednak ciągle pytamy, jak to było możliwe.

—rozmawiał Robert Mazurek

Anna Machcewicz jest historykiem dziejów najnowszych, dziennikarką, autorką reportaży, scenarzystką filmów dokumentalnych. Wydała m.in. „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980", „Kazimierz Moczarski. Biografia"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Najdłużej siedział gauleiter Prus Wschodnich Erich Koch.

Zmarł śmiercią naturalną w więzieniu w Barczewie dopiero w 1986 roku.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów