Te przemówienia prezydentów są zazwyczaj widowiskowe, ale niekoniecznie ważne politycznie. W tym roku jednak SOTU zapowiadał się jako wydarzenie warte uwagi. Izba Reprezentantów, gdzie większość mają demokraci, przegłosowała impeachment prezydenta Trumpa. Senat, gdzie większość mają republikanie, nie zdążył na czas odrzucić impeachmentu, a podziały w każdej sprawie: moralnej, politycznej czy proceduralnej, przebiegały wedle linii partyjnej. Tak mogło bywać w innych krajach, ale w Ameryce to była nowość. Topory wojenne zostały wykopane i obie strony nim wymachiwały zaślepione emocjami.




SOTU z 4 lutego 2020 roku przejdzie do historii dwoma bardzo symbolicznymi obrazami: prezydent Donald Trump wchodzi na podium i nie przyjmuje wyciągniętej ręki witającej go Nancy Pelosi. Po prawie półtoragodzinnym przemówieniu Trump schodzi z podium, a Nancy Pelosi, na oczach wszystkich, drze kopię jego przemówienia. Obie strony konfliktu będą go komentować, wyjaśniać, objaśniać i winić jeden drugiego, ale stało się coś, czego do tej pory nie było. Dwupartyjny system amerykański wydawał się do tej pory całkiem udany. Partie miały w miarę luźne czy też zmienne programy. Płynna była też przynależność partyjna, zależała przede wszystkim od zarejestrowania się do głosowania w prawyborach i od własnej aktywności. Posłowie i senatorowie z obu partii przyjaźnili się, dumni byli ze swych wspólnie wypracowanych inicjatyw. Ponadpartyjność była ceniona, wrogość rzadka i naganna. Przez ostatnie kilka lat to się zmieniało, by właśnie teraz ujawnić się z całą powagą.

Najtęższe umysły wysilają się od jakiegoś czasu, by zrozumieć, opisać i wytłumaczyć dziwne zjawiska zachodzące na świecie. Koronawirus, pożary w Australii, masowe zgony pszczół przy jednoczesnym masowym rozmnażaniu się krewetek, topnienie Antarktydy i niezwykłe opady śniegu w Bagdadzie czy Kairze wzbudzają zdumienie i przestrach. W polityce jest jeszcze dziwniej: brexit, „żółte kamizelki", populizm, polaryzacja społeczeństw, prezydenci czy premierzy tacy jak Gurbanguly Berdimuhamedow, Rodrigo Duterte czy Władimir Putin, że wymienię tylko kilku, wydają się być postaciami raczej z dystopicznych fikcji niż z prawdziwego życia politycznego XXI wieku.

Gdy rozpadał się Związek Sowiecki, jego poddani byli w jeszcze większym szoku niż my dzisiaj. Komuniści przegrupowywali się, usuwając spośród siebie ślepych ideologów i zostawiając obrotnych cwaniaków, Zachód upierał się, że wygrał zimną wojnę i teraz nie należy dobijać pokonanego wroga. I tylko bardzo nieliczni zwrócili uwagę, że najpopularniejszą postacią wśród prostego ludu sowieckiego był Nostradamus i jego zbiór przepowiedni spisanych w XVI w. Przepowiednie Nostradamusa były wówczas prawdziwym samizdatem, ludzie przepisywali go, cytowali, komentowali i uważali, że coś przepowiedzianego nie potrzebuje wyjaśnienia przyczynowo-skutkowego. Obecny chaos światowy i polityczny został również przepowiedziany i dlatego być może nie potrzebuje analiz i wyjaśnień. Otóż w 2006 roku David Letterman, błyskotliwa postać telewizji amerykańskiej, uprzedził, że „wyrzucenie planety Pluto z układu słonecznego" skończy się dla nas wszystkich wielkim nieszczęściem. Q.e.d.