Pierwszy jego rodzaj, ten, który od razu przychodzi na myśl, wciskany nam przez banki i spłacany przez dekady, nie stałby się nigdy tak powszechny, gdyby nie fakt, że jest tylko jednym z wcieleń uniwersalnej idei. Jeszcze większy niż finansowy jest dług zaciągany przez zachodniego ducha. Państwo dobrobytu i polityka historyczna biorą się z tego samego odruchu: my już nie musimy. Tamci, ci wcześniej, wystarczająco się narobili. Ich pracowitość i heroizm skumulowały kapitał – finansowy czy moralny, bez różnicy – który mamy prawo konsumować. Należą nam się spokój ducha i portfela, należy się sposób życia, do którego przywykliśmy. Choćby i było to życie na kredyt, byleby umrzeć przed terminem spłaty.




Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ludzkość uznała pokój za swój nadrzędny cel, a społeczeństwa zaczęły się domagać od swoich państw zapewnienia im bezwarunkowego dobrobytu, pojęcie miłosierdzia przestało się kojarzyć z wezwaniem do nawrócenia, ostatnią furtką, przez którą grzesznik może uciec od wiecznego potępienia, a zaczęło oznaczać bezwarunkowe przebaczenie. Teolodzy zaczęli uznawać zbawienie za coś, co ludziom zwyczajnie się należy, piekło – przynajmniej w ich wyobraźni – opustoszało albo w ogóle zniknęło. Stało się figurą retoryczną, którą jednak należy posługiwać się ostrożnie, żeby przypadkiem nie zburzyć dobrego samopoczucia ludzkości. Bo w sumie dlaczego porządek duchowy miałby być upośledzony w stosunku do politycznego i ekonomicznego, dlaczego akurat w życiu wiecznym trzeba by zacząć spłacać rachunki zaciągnięte za życia, skoro doczesność tak zgrabnie poradziła sobie z tym problemem. Przecież niebo powinno się człowiekowi należeć tak samo jak pokój i dobrobyt. Sugerowanie mu, że musi się postarać, żeby na nie zasłużyć, stało się równoznaczne z zamachem na jego przyrodzoną godność.

Kiedy Unia Europejska zaczyna przebąkiwać o ochronie europejskiego sposobu życia, składa na ręce historii uprzejmą prośbę o odroczenie terminu spłaty. Jak mieszkaniec domu, na którym ciąży duża hipoteka błagający komornika, żeby przyszedł za tydzień. Bo jeżeli coś takiego jak „europejski sposób życia" (do ochrony którego Unia powołała w końcu osobnego komisarza) w ogóle istnieje, to tylko jako konstelacja efektów ubocznych. Nieprzewidywalny, zmieniający co chwile swoje ułożenie splot zachowań, gestów, melodii, smaków i symboli będących odpryskami osobistych dramatów i zbiorowych wysiłków. Ruchomą taflą wody historii i ducha Europy, pod której powierzchnią trwa niekończąca się walka.

Splotem i taflą, których nieoficjalnym patronem jest Franciszek Jerzy Kulczycki. Jeden z cichych bohaterów odsieczy wiedeńskiej, który zgodnie z anegdotą za zasługi wyświadczone w walce z Turkami zażyczył sobie od Jana III Sobieskiego spośród rzeczy odnalezionych w obozie wroga trzystu worków ziaren kawy, a następnie założył jedną z pierwszych wiedeńskich kawiarni. W każdym szczęku odkładanej na spodek filiżanki brzmią echa wybuchów i okrzyków spod Lepanto i Wiednia. Każda kawiarniana dyskusja musi wiedzieć, że może się toczyć dzięki nim, na kredyt tamtej krwi. A Europa, owszem, że od zawsze żyła na kredyt, najpierw Greków, potem Rzymian i tak dalej. Ale że istnieje tylko o tyle, o ile próbuje go spłacać.