Amy Adams, Christian Bale: To nie Hollywood stworzyło Trumpa

O wpływie kina na politykę, aktorskich metamorfozach, amerykańskich konserwatystach i o filmie „Vice", odsłaniającym kulisy Białego Domu – z gwiazdorskim duetem, aktorką Amy Adams i aktorem Christianem Balem, rozmawia Łukasz Adamski.

Publikacja: 04.01.2019 09:00

„Vice” to trzeci wspólny film Amy Adams i Christiana Bale'a. Wcielają się w Dicka Cheneya i jego żon

„Vice” to trzeci wspólny film Amy Adams i Christiana Bale'a. Wcielają się w Dicka Cheneya i jego żonę Lynne

Foto: EAST NEWS

Plus Minus: Nie mogę uwierzyć w to, co widzę! Gdzie podział się ten cały tłuszcz, który pana obrastał w „Vice"?

Christian Bale: To proste. Większość tłuszczu wydychałem z siebie. Tak tłuszcz opuszcza ciało (śmiech).

Amy Adams: Przekazał go mnie. Dlatego muszę nosić sukienkę (śmiech).

Ch.B.: Ale ja mówię serio, większość tłuszczu tak właśnie opuszcza nasze ciało. Wydychamy go, szczególnie podczas ćwiczeń i diety.

A.A.: Jest wiele metod na utratę wagi po roli. Istnieją nawet ćwiczenia oddechu, które wspomagają metabolizm.

Do „Fightera", za rolę w którym dostał pan Oscara, schudł pan kilkanaście kilo. Teraz przybrał pan ponad 30 kg. Ile trwał powrót do formy?

Ch.B.: Pół roku. Tyle mi zajęło zbicie całej nadwagi.

Sylvester Stallone przytył do roli „Cop Land" kilkanaście kilo i potem twierdził, że obżarstwo było trudniejsze niż utrata wagi na siłowni. Pan ma tak samo?

Ch.B.: Tylko Sylvester Stallone jest takim twardzielem (śmiech). Dodam, że nie tylko kilogramy stoją za moją metamorfozą na ekranie. Każdego dnia spędzałem w charakteryzatorni cztery godziny, by się upodobnić do Dicka Cheneya.

Warto tak się poświęcać dla roli?

Ch.B.: Oczywiście. „Vice" to jeden z najlepszych filmów, w jakich przyszło mi grać. Scenariusz zachwycił mnie od razu i jestem dumny, że wziąłem udział w tym projekcie. Mądrym i jednocześnie rozrywkowym. Sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych Dick Cheney to jedna z najważniejszych i najbardziej tajemniczych postaci amerykańskiej polityki ostatnich dekad. Zagranie takich osobowości zawsze jest wyzwaniem.

A czy pani musiała polubić Lynne Cheney, żonę byłego wiceprezydenta USA, która jest od niego nie mniej tajemnicza, żeby ją zagrać?

A.A.: Nie patrzę na grane przez siebie postaci w takich kategoriach. Nie zastanawiam się, czy lubię bohaterkę, którą gram, czy nie. Zawsze staram się znaleźć punkt zaczepienia w postaci. Dowiedzieć się, kim ona jest. Wtedy też przygotowuję swoje ciało najlepiej, jak mogę, by sportretować taką postać. Już kilka razy wcielałam się w autentyczne postaci i nawet jeśli z założenia inaczej się podchodzi do bohaterów historycznych, to ostatecznie kreuję każdą postać od zera. Tym bardziej że Lynne Cheney nigdy nie poznałam.

A czy pan poznał Cheneya?

Ch.B.: Nie. Powiedziano mi, że mam tego nie robić, a szkoda. Chciałbym się dowiedzieć, co by mi powiedział. Może to samo co senatorowi Patrickowi Leahy'emu w Senacie?

I co by pan zrobił, gdyby tak jak Leahy, usłyszał od niego „Pier... się"?

Ch.B.: Nie miałbym nic przeciwko temu. Co więcej, nawet z takiej obrazy pewnie wyciągnąłbym coś dla siebie do roli! (śmiech)

A kim dla pani jest Lynne Cheney? Postrzega ją pani jako kobietę odpowiedzialną za łagodną stronę osobowości jej męża, czy może widzi ją pani bardziej jak Lady Macbeth, inspirującą jego polityczne działania?

A.A.: Lynne motywowała Dicka Cheneya do politycznych gier, ale nie w szekspirowski, intrygancki sposób. Powiedziałabym, że mieli partnerskie relacje. To para, która przez całe życie podążała razem. Wspólnie szli przez politykę i życie prywatne. Mój związek z mężem wygląda podobnie – wspieramy się i motywujemy.

Ch.B.: Ja z kolei mam wrażenie, że on był bardziej zdystansowany w wielu kwestiach. Spokojnie mógłby pełnić bezpieczne, nieeksponowane funkcje w Waszyngtonie. Jeszcze na przełomie lat 80. i 90. był przecież sekretarzem obrony w administracji George'a Busha seniora. Był również szefem personelu u prezydenta Forda i trzeba dodać, że w swoim czasie był najmłodszym politykiem na tym stanowisku. To jednak żona pchała go dalej, przypominając, że warto marzyć o jeszcze większych celach. On czuł się przez nią motywowany, a z drugiej strony ona też go potrzebowała. Miała inteligencję i umiejętności, ale to on miał pozycję w Waszyngtonie. W „Vice" widać, jak bardzo ją kocha i podziwia za ideały oraz ambitne marzenia.

Pytam o jej wpływ na wrażliwą stronę serca Dicka z konkretnego powodu. Cheney jest politykiem prawicowym i jako wiceprezydent w ekipie George'a W. Busha był popierany przez konserwatywnych Amerykanów oraz fundamentalistycznych chrześcijan. Jednocześnie otwarcie wspierał swoją córkę lesbijkę.

Ch.B.: On nigdy nie interesował się zbyt mocno kwestiami obyczajowymi. Zajmowała go polityka zagraniczna. Jest w filmie scena, błyskotliwie napisana przez scenarzystę i reżysera Adama McKaya, w której widzimy, jak Cheney w czasie chaosu wywołanego atakami na World Trade Center 11 września 2001 r. układa sobie w głowie plan zgodny z interesami kraju, podczas gdy inni w panice reagują na ataki.

Interes Stanów Zjednoczonych postrzegał jako neokonserwatywne szerzenie demokracji na całym świecie?

Ch.B.: On nie był klasycznym neokonserwatystą, choć tacy ludzie go otaczali. Był pozbawiony zelotyzmu, konserwatywnej ortodoksji, w myśl której chciałby narzucać innym krajom demokrację.

W filmie jest też scena, gdzie Cheney pyta Donalda Rumsfelda, sekretarza obrony w gabinecie Busha juniora: „W co wierzymy?". W co wierzył Cheney? W pieniądze, siłę, władzę?

Ch.B.: We wszystko, co pan wymienił. Zawsze wierzył, że władza powinna demonstrować na zewnątrz siłę i skuteczność. Wyraził to wprost w napisanej wraz z Lynne książce pt. „Wyjątkowa. Dlaczego świat potrzebuje silnej Ameryki". Teraz pojawia się pytanie, co oznaczała dla niego „silna Ameryka". Podobnie jest z pojęciem patriotyzmu. Oscar Wilde nazwał patriotyzm „cnotą ziejących nienawiścią", ale może jest inaczej i patriotyzm to wspaniała egalitarna idea? Adam McKay napisał scenariusz pełen ironii, sarkazmu i obnażył absurdy tego, co się dzieje w Waszyngtonie.

A.A.: W „Vice" komedia miesza się z dramatem, a poważne pytania z groteską. Film śmieszy, ale też przeraża. Na tym polega geniusz McKaya. Podobnie było w jego wcześniejszym filmie „The Big Short", za scenariusz którego dostał Oscara.

Ch.B.: Kiedy pierwszy raz obejrzałem gotowy film, to powiedziałem Adamowi, że „Vice" jest jak list miłosny do Ameryki. On kocha ten kraj, który jest pełen sprzeczności. Wielkie amerykańskie idee inspirowały mieszkańców innych państw, a jednocześnie ta sama Ameryka ma wiele grzechów na sumieniu, o których nie mówi się głośno. Ten kraj został zbudowany nie tylko na idei wolności, ale również na niewolnictwie. Dick Cheney tak jak Ameryka jest człowiekiem pełnym sprzeczności. Chciał władzy i wpływów, ale potrafił zrezygnować z własnych marzeń, walcząc o władzę dla kogoś innego. W George'u W. Bushu zobaczył szansę dla siebie i możliwość realizacji swych planów. Dlatego wolał działać zza kulis. Nie chciał bawić się PR-em, co lubił robić czarujący na swój chłopięcy sposób Bush junior. Ale to Cheney miał wpływ na kluczowe decyzje administracji Busha. Nie przez przypadek błagano go, by został wiceprezydentem. On najpierw chciał upewnić się, że jego pozycja nie będzie wyłącznie dekoracyjna i reprezentacyjna, jak często ma to miejsce w przypadku wiceprezydentów USA.

A.A.: Przy tym wszystkim Cheney nie zapomniał o Lynne. Jego siła tkwiła właśnie w tym, że miał przy sobie silną kobietę. I na odwrót. Ona spełniała się przy Dicku przez ich partnerską relację. Jak już podkreślałam, to nieważne, czy mówimy o polityce, biznesie albo pracy w filmie. Partnerstwo w związku napędza sukces. Lynne to świetnie wykształcona osoba. Jest bystra i nie ustępuje inteligencją mężowi, co doskonale widać w filmie. Ma też coś, czego nie ma Dick – cierpliwość i umiejętność słuchania. Z czasem on także nauczył się tajemniczo milczeć, dzięki czemu niejednokrotnie wygrywał. Może nauczył się tego właśnie od Lynne?

„Vice" to kolejny film pokazujący „bagno Waszyngtonu" – skorumpowanej krainy, gdzie rządzi cynizm, nihilizm i pieniądze. Na tym koncepcie zbudowany był przecież serial „House of Cards". I nagle pojawił się człowiek, który powiedział, że to bagno osuszy – Donald Trump. Widzicie związek między tym, jak kino od lat pokazuje Waszyngton, a jego sukcesem?

Ch.B.: Skąd pan jest?

Z Polski.

Ch.B.: W Polsce nie ma takich polityków jak Trump? Czy populizm w wydaniu Trumpa jest typowo amerykański, czy może jednak to zjawisko dotyka polityki w każdym współczesnym kraju, również w Polsce?

Proszę spytać o to moich włoskich kolegów i koleżanki. Oni mieli Silvia Berlusconiego, który wyprzedził i niejako zapowiedział erę Donalda Trumpa. Mnie bardziej zastanawia odpowiedzialność hollywoodzkiego kina za wizerunek Waszyngtonu. Musiał on wpłynąć na percepcję Amerykanów.

Ch.B.: Nie sądzi pan chyba, że Hollywood jest odpowiedzialne za zwycięstwo Trumpa? To absurd! Przecież „House of Cards" czy inne produkcje nie mają tak wielkiego wpływu na rzeczywistość.

Czy aby na pewno?

Ch.B.: Zaraz wejdziemy na grząski grunt polityki, a ja wolę skupić się na filmie. Nie powiedziałem jeszcze jednego. Dick Cheney był fascynującą postacią również z tego powodu, że naprawdę kocha swój kraj. On autentycznie wierzył w potrzebę prowadzenia właśnie takiej, a nie innej polityki dotyczącej obrony Amerykanów przed zagrożeniami zewnętrznymi. Każdego dnia budził się z poczuciem wielkiej władzy i nagle zdarzył się 11 września 2001 r. Jak on się musiał wtedy czuć? Co czuje człowiek posiadający tak wielką władzę, mając świadomość, że na jego barkach spoczywa odpowiedzialność i to on decyduje, jaka będzie reakcja. Reakcja, która wpłynie na losy całego świata. Jak wielki ciężar ten facet musiał dźwigać!

Dick Cheney jest patriotą?

Ch.B.: Na pewno wierzy w to, że jest patriotą. Ogromna liczba ludzi uważa jednak, że jest inaczej. To właśnie jest dla mnie najbardziej fascynującą rzeczą nie tylko w Dicku Cheneyu, ale w każdym człowieku – odpowiedzialność za podejmowane działania, a także pytanie o to, które wydarzenia w naszym życiu powodują, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. To stanowi o uniwersalnym wymiarze historii opowiedzianej w „Vice". ©?

—rozmawiał Łukasz Adamski podczas spotkania ekipy filmu „Vice" z międzynarodowym gronem dziennikarzy w Beverly Hills

Łukasz Adamski, krytyk filmowy i publicysta. Zdobywca nagrody PISF w kategorii „Krytyk roku 2017". Zdobywca Złotej Ryby im. Macieja Rybińskiego dla młodych felietonistów

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Nie mogę uwierzyć w to, co widzę! Gdzie podział się ten cały tłuszcz, który pana obrastał w „Vice"?

Christian Bale: To proste. Większość tłuszczu wydychałem z siebie. Tak tłuszcz opuszcza ciało (śmiech).

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów