Ledwo ruszyła procedura wyborcza w wyborach na szefa Platformy, a zwycięzca jest już znany — to Grzegorz Schetyna. W ostatnim dniu 2015 roku — najtrudniejszego w dziejach PO od dekady — jego ostatni i najpoważniejszy rywal Tomasz Siemoniak ogłosił rezygnację. Znak to niechybny, że obaj panowie się dogadali.
Jest w tym obopólny interes. Schetyna od tygodni prowadził intensywną kampanię wewnątrz partii i był murowanym faworytem do zwycięstwa, więc Siemoniak na rezygnacji nic nie straci, a może zyskać. Niegdyś, przez lata, był jednym z najbliższych współpracowników Schetyny, w tym jego zastępcą w MSWiA. Teraz gra o pozycję nr 2 w partii — a pakt ze Schetyną daje mu taką możliwość.
Schetyna z kolei dostał gwarancje szybkiego i łatwego zwycięstwa, a także zachowania jedności partii po wyborach. Nie jest tajemnicą, że część polityków sympatyzujących z Siemoniakiem — w tym Joanna Mucha czy Rafał Trzaskowski — obawiała się wygranej znanego z twardej ręki Schetyny i coraz cieplej spoglądała w kierunku Nowoczesnej Ryszarda Petru.
To właśnie będzie główny dylemat Schetyny — czy z Petru walczyć o prymat po stronie opozycji, czy też się z nim dogadać. Na razie ciągnie go do konfrontacji. Ale oznaczać to będzie wojnę na dwa fronty — z PiS i Nowoczesną jednocześnie.
Schetyna długo czekał na taki dzień, jak Sylwester 2015 r. Od wybuchu afery hazardowej w 2009 r. był regularnie upokarzany przez jednowładcę Platformy Donalda Tuska, spychany na margines i wyszydzany. Wyleciał z rządu, potem ze stanowiska szefa klubu i marszałka Sejmu. Stracił szefostwo swego macierzystego regionu dolnośląskiego PO, fotel w zarządzie partii, ba, nawet miejsce na liście we własnym okręgu wyborczym.