Zaklęcia o dobrym stanie gospodarki, płytkiej recesji i szybkim odbijaniu w górę dziwnie brzmią w uszach dziesiątek tysięcy właścicieli firm z sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Patrzą oni na sytuację gospodarczą nie z perspektywy chełpiących się dobrymi wynikami Orlenów i KGHM-ów, ale swoich niewielkich biznesów, którymi nasza gospodarka stoi.
Niektórzy z nich przeżywają szczęśliwie pandemiczny boom biznesowy, lecz bardzo wielu dostawców usług, kooperantów przemysłu, handlu nie ma już kasy na podtrzymywanie przy życiu biznesów pracujących na pół gwizdka lub mniej. Brak zamówień i opóźnianie kontraktów jest zmorą, która je dusi.
Jedna trzecia małych na skraju plajty
Należy wierzyć szefowi PFR, że wzrosła liczba firm z ponad trzymiesięcznym buforem finansowym. Z pewnością nie dotyczy to jednak firm małych, do 50 zatrudnionych, których około jedna trzecia jest na skraju wypłacalności. Zły stan tych firm nie wynika z ich anachroniczności, choć oczywiście zdarzają się też firmy zombi, jak widzą to nawet niektórzy przedstawiciele organizacji pracodawców.
Rozdrobnienie i konieczność konsolidacji to jedno, ale stan zawałowy wielu przedsięwzięć sektora MŚP to drugie. Wynika on wprost z decyzji rządowych o zamykaniu lub ograniczaniu działalności gospodarczej. Łatwo jest zza biurka skazać na zagładę rzekomo nieefektywne firmy, ale kto i w jakim czasie je zastąpi, kiedy pandemia ustąpi i znów trzeba będzie budować polskie PKB?
W sytuacji, gdy stan klęski żywiołowej nie został ogłoszony na wiosnę (bo wybory), ani nie jest obecnie ogłaszany, to państwo odpowiada wprost wobec przedsiębiorców za bezpośrednie skutki swoich decyzji o ograniczaniu możliwości działania. Przy tym nikt rozsądny nie kwestionuje konieczności ograniczeń, nawet tych krytycznych, ale pod warunkiem, że nie są działaniami ad hoc, panicznymi reakcjami na eksplozję zachorowań, którą rządzący sami bezmyślnie prowokowali.